niedziela, 23 grudnia 2012

Pierogi i grubaska

Kilka dni przed świętami nareszcie zabrałam się za gotowanie i pieczenie. Na pierwszy ogień poszły pierogi, krokiety i uszka.

Oczywiście każdy odchudzający się boi się tego momentu, bo trzeba przecież te potrawy spróbować, sprawdzić czy się ugotowały itd. Ja miałam zamiar trzymać dietę do świąt, potem sobie popuścić pas, po świętach trzymać dietę aż do sylwestra, a potem z nowymi siłami, planami i postanowieniami zacząć 2013 rok.

Dziś niestety wyszło jak wyszło, czyli spróbowałam kilka nadprogramowych pierogów, uszek i czekoladek, które przywiózł mój kuzyn, który wraz z moim wujkiem przyjechali do nas na święta.

Mój wujek to postać bardzo pozytywna, radosna i dowcipna, za to często potrafi boleśnie dogryźć, zwłaszcza mi. Dziś powitał mnie słowami: cześć grubasku.

Dla mnie to był kubeł zimnej wody. Niby wiem, że dalej jestem gruba, ale ostatnio słyszałam tylko jak to ja nie schudłam i jak to nie znikam w oczach. Moja siostra próbując ratować sytuację powiedziała, że już dużo schudłam, właściwie to połowę (no przesadziła...) i że zaraz w ogóle mnie nie będzie. Zrobiło się dziwnie.

Cały dzień siedziałam w kuchni gotując te przeklęte potrawy myśląc, że tylko do tego się nadaje. Ach ta przedświąteczna atmosfera.

niedziela, 16 grudnia 2012

Kontrolowana wpadka

Wczoraj miałam cudowny dzień. Dzień moich urodzin. Tak. Z premedytacją zjadłam tort i pizzę. I wcale z tego powodu nie płaczę.

Dzień ten planowałam od dłuższego czasu. Czego to ja nie zjem i jak bardzo nie będę się opierniczać. Dosyć kontrowersyjne podejście do życia w trakcie diety, ale stwierdziłam, że raz na jakiś czas można sobie pofolgować.

Za to moja siostra (pisałam Ci, że ma bulimię i leczy się w szpitalu) rozpaczała, że ona najchętniej by uciekła z domu przed tym tortem, bo boi się przytyć. Więc jej powiedziałam, że nawet jeśli spełnią jej się najgorsze koszmary i przytyje 3 kilo (chyba maks jaki można przytyć w ciągu dnia) to tak na prawdę co z tego? Za miesiąc to zniknie (wliczając w to wpadki świąteczne) i po urodzinowych kilogramach nie będzie śladu. Niby się uspokoiła, ale widzę, że znowu ją nosi.

Ja za to wczoraj znowu przesadziłam z tym świętowaniem i zjadłam o 1 kawałek pizzy za dużo, za to uświadomiłam sobie jeden ważny i - można by było uznać za oczywisty - fakt. Kiedy wiem, że mogę zjeść wszystko (łącznie z batonami, bułkami, czekoladami itp.) to tak na prawdę...nie mam na nie aż takiej ochoty.



No, ale od początku. Chciałam zrobić sobie królewskie śniadanie więc poszłam do sklepu po inspirację. Oglądałam różne półki, w tym chipsy, słodycze, zupki chińskie (ostatnio w pracy miałam na nie ochotę), ale po raz kolejny okazało się, że zakazany owoc smakuje najlepiej. Ostatecznie zrobiłam naleśniki, których i tak potem nie mogłam wcisnąć, bo były za słodkie.

Nie będę dokładnie opisywać co zjadłam i ile, bo nie o to chodzi. Za to szok przeżyłam stając niedawno na wadze. Okazało się, że wciąż czując pełny brzuch, w którym coś jeszcze jeździ, przytyłam...zaledwie 600 gram. Ważyłam się kilka razy, bo aż trudno w to uwierzyć, ale najwyraźniej fortuna dalej mi sprzyja :).

Z tej radości minęła mi chętka na wczorajszy kawałek pizzy i tort.

Nie wiem czy ja tylko tak bym miała na swojej diecie, ale czy to nie brzmi jak rewolucja w odchudzaniu?

czwartek, 13 grudnia 2012

Dziurka w pasku

Wchodzisz na wagę i widzisz kilo mniej. Mierzysz się i widzisz, że spadłaś kilka centymetrów. Nic tak jednak nie cieszy (oprócz widoku zachwyconego Twoją osobą mężczyzny) jak...przesunięcie dziurki w pasku o jedno oczko.

Niby nic, bo pasek ma przecież tych dziurek kilka(naście), ale do tej pory zakładałam go na ostatniej dziurce, teraz jest na przedostatniej i jestem zachwycona! Wcześniej zdarzało mi się założyć pasek z rozpędu na przedostatniej dziurce, ale teraz już to robię stale.

Dlaczego w sumie tak się nad tym rozwodzę? Powiedźcie, że jestem jedyną osobą, która zwraca na to uwagę :).

Poza tym chodzę już na fitness od prawie dwóch tygodni i muszę przyznać, że jest to doskonała forma spędzania miłego wieczoru. Z tego wszystkiego najbardziej lubię zmęczona, ale szczęśliwa wracać do domu. Mimo, że jest późno, ciemno, zimno i śnieg po kostki, uwielbiam ten swój 20-minutowy spacer, kiedy po prostu idę i o niczym specjalnym nie myślę. 

Takie drobne radości każdego dnia :).

niedziela, 9 grudnia 2012

Cierpię...

Kolejny dzień cierpię niewyobrażalne katusze. Boli niemal wszystko, a najgorzej ramiona. Tak. Byłam w fitnessclubie.

Pierwszy trening miałam w poniedziałek. Tańczyłam zumbę, która w moim mniemaniu jest przereklamowana i dla mnie za słaba (w sensie nie spociłam się). Potem, w czwartek poszłam na trening wytrzymałościowy, który jest najlepszym wyjściem dla odchudzających się. I to był błąd...



Podnosiłam sztangi, ciężarki, ćwiczyłam wszystkie mięśnie i to wszystko z uśmiechem na twarzy. Przed snem jeszcze sobie pomasowałam wszystkie mięśnie masażerem, który rano, okazało się, tym razem mnie zawiódł.

A żeby było śmieszniej, dziś znowu poszłam na trening, tym razem skupiający się na mięśniach brzucha i do tego z piłkami w roli głównej, z których co chwila spadałam. Bez gracji.

Oczywiście żartowałam z tym błędem. Niczego nie żałuję, ale jutro wyjeżdżam na wycieczkę i mam nadzieję, że nie odpadnę po pierwszym kilometrze...

Z drugiej strony w końcu należało mi się. Trochę mi głupio tak chudnąć bez niemal wysiłku przy osobach, które opowiadają o pocie i wylanych łzach. Montignac w swojej książce pisał, że głupotą XXI wieku jest skupianie się na ćwiczeniach, że tak na prawdę wystarczy wieczorny spacerek z psem. W moim przypadku sprawdziło się w 100 proc. Przez 5 miesięcy jadłam według jego zaleceń, a ćwiczenia kończyły się na jeździe rowerem do pracy, albo spacerach.



Czytając o odchudzających się gwiazdach nieraz łapałam się za głowę. Opisy drakońskich diet, minimum dwugodzinne codzienne treningi przerażały mnie. Zastanawiałam się, czy ważąc przykładowo 70 kg. nie będę musiała tego samego robić? Że kiedyś moje bezstresowe chudnięcie na pewno się skończy. Sama zresztą przez to przeszłam. Za pierwszym razem jak schudłam 30 kg., jadłam maksymalnie 1 tys. kalorii i ćwiczyłam 1-2h dziennie bez niedziel.

Tym razem okazało się, że może nawet bez ogromnego wysiłku mogłabym schudnąć te planowe 60 kg? Dlaczego więc zapisałam się na aerobik? Po pierwsze: bo to wielka frajda i wbrew pozorom bardzo relaksuje. Po drugie: bo chcę mieć wysportowaną sylwetkę o którą muszę już teraz zawalczyć. Po trzecie: bo chcę być sprawna fizycznie. I na reszcie po czwarte: żeby skóra mi nie wisiała :).

Nie można też lekceważyć dobroczynnego wpływu na dietę. Po takim treningu nie chcę mi się jeść niedozwolonych rzeczy, a do tego zauważyłam, że waga jest również łaskawsza: wczoraj wyświetliła mi równe 94,5 kg!

sobota, 8 grudnia 2012

Solidaryzujemy się?

Tak już jest, że swój ciągnie do swego. Ubrani na czarno metalowcy wystawiają porozumiewawczo symbol rogów, łysi pod nosem uśmiechają do siebie, a książkoholicy witają się skinieniem głowy.

Oczywiście przerysowałam nieco, ale przecież lubimy czuć, że należymy do jakieś subkultury, jesteśmy akceptowani i nie żyjemy na wrogiej, obcej planecie. Sama, kiedy latam z aparatem na - dajmy na to - koncercie, lubię ten moment, kiedy wszyscy w jednym rzędzie stoimy (bądź klęczymy) i pstrykamy zdjęcia nie przeszkadzając sobie, czasem pomagając i mimo, że nie wszyscy się znamy, uśmiechając do siebie.

Tak samo jest z innymi moimi pasjami, które lubię dzielić z innymi. W bibliotece, przy konkretnym dziale, na wycieczce, w teatrze, czy przed konferencją - czuję pewną więź ze współbohaterami danego wydarzenia będącego częścią mojego życia.



Inaczej z grubasami. Wiem, że bycie grubym nas nie definiuje, jednak wygląd jest ważnym (o ile nie najważniejszym) czynnikiem, na który zwracamy przy pierwszym kontakcie uwagę. Patrząc na obcą mi pulchną dziewczynę, wiem, że w tłumie chudzin, mogę być z nią kojarzona. Ja z kolei (głupio) w myślach mówię - na mnie nie patrzcie, nie mam z nią nic wspólnego...

Grubaski wywołują u mnie różne emocje. Raz jest to zwykłe współczucie, innym razem patrzę i zastanawiam się czy otyłość u niej wynika z obżarstwa, czy choroby, czy cierpi z tego powodu, czy stara się odchudzać, a może już chudnie i teraz wygląda o niebo lepiej niż miesiąc temu? Chyba nie jestem osamotniona w tych analizach...

Zresztą. Właśnie skończyłam książkę "Spowiedź heretyka", w której Nergal zapytany o osoby z nadwagą mówi: "Ludzie otyli to przeważnie ci, którzy nie zastanawiają się, co kładą na talerz. Po prostu napychają się niezdrową papką, którą mają pod ręką. Nie ma w tym żadnej świadomości. To jest mechaniczne, to ich pochłanianie. Poza tym otyłość jest przeważnie wynikiem lenistwa, którego jestem zajadłym wrogiem. Osoby, które świadomie podchodzą do jedzenia, rzadko kiedy są otyłe".



Mimo, że facet nigdy nie był gruby, ma sporo racji. Większość grubasów, w tym ja, niestety objada się bez zastanowienia i z tego powodu jest mi po prostu wstyd i dlatego nie chcę czuć się częścią tego świata. Dlatego patrzę na obcą mi, grubą dziewczynę i wiem, że w większości przypadków będzie to niestety objadająca się leniwa grubaska, która możliwe jednak, że podejmie heroiczną walkę ze sobą. I za to należą się oklaski na stojąco. 

wtorek, 4 grudnia 2012

Przed i po

Miał być post motywacyjny, ale rozwinął się wątek autobiograficzny. Tak niech zostanie :).

Dziś, jak już wcześniej pisałam, zobaczyłam na wadze 95 kg. Jest to oczywiście wciąż wynik monstrualny, bardzo niezdrowy dla całego ciała i - jak się domyślacie - chcę schudnąć więcej. Oficjalnie jednak schudłam ponad 20 kg i jestem bliżej celu o 33 proc.

Jak to się stało, że ważyłam ponad 115 kilo (we wcześniejszych notatkach mam nawet raz 119,1 kg.)? Sama nie wiem. Pulchniejsza jestem od podstawówki, a jeść lubiłam od zawsze. Wcześniej najwięcej przytyłam w gimnazjum, kiedy ważyłam 94 kg. Moja mama wysyłała mnie dwa razy do sanatorium odchudzającego, podczas którego oczywiście sporo schudłam, jednak wracając do domu dalej objadałam się, a moja mama nie umiała mnie upilnować (sama zresztą też nie chciałam mniej jeść).

Za sobą mam kilka diet, które kończyły się po kilku godzinach, dniach, tygodniach, lub miesiącach. Od gimnazjum próbowałam głodówki, różne diety oczyszczające i wymyślne kapuściane i jabłkowe. Dla młodego ciała było to oczywiście zabójstwo, jednak chciałam schudnąć jak najszybciej, najlepiej kilogram dziennie, żeby po miesiącu móc cieszyć się piękną sylwetką. Efektu się domyślasz. Po szkole, przychodziłam do domu bardzo głodna i widząc obiad zajadałam się nim myśląc: od jutra na pewno, a ponieważ dziś i tak był dzień stracony więc...szłam do sklepu i kupowałam słodycze. Dużo słodyczy.

U mnie w domu w ogóle jest problem z jedzeniem. Moja siostra ma od lat bulimię (teraz jest w szpitalu i leczy się), ja oczywiście nadwagę, mama z ojcem zaś jedzą bardzo nieregularnie. Kiedyś chciałam być jak moja siostra, żebym mogła obżerać się i potem to wszystko wymiotować. Szczęście w nieszczęściu nie mogłam zmusić się do wiadomej czynności, więc o tyle jestem zdrowsza. Jednak w gimnazjum jadłam razem z nią, tyle, że nie szłam potem do WC.

Potem w liceum (w drugiej klasie) poznałam swojego pierwszego chłopaka, który natchnął mnie do odchudzania. Podstawowym błędem było to, że odchudzałam się dla niego. Chciałam być najpiękniejsza, a on widać też czekał na koniec diety. Być może chciał, żebym w końcu poczuła się pewniej we własnej skórze, a może coś innego...w każdym razie po pół roku głodowania na diecie tysiąca kalorii rzuciłam to w cholerę i zaczęłam mieć ataki obżarstwa po których bolało mnie wszystko.

Mimo wszystko mam mocną psychikę. Lubię popłakać, często się stresuje, denerwuje i zamykam w sobie, jednak po tym wszystkim zdołałam zachować zdrowy rozsądek. Pięć lat temu po bolesnym rozstaniu z facetem miałam z początku autodestrukcyjne myśli. Po kilku miesiącach balowania i kilku dziwnych relacjach zostałam sama lokując uczucia w kilku facetach, którzy raczej tego nie zauważali. Potem wyjechałam za granicę na pół roku i wreszcie poczułam, że żyję. Wróciłam do Polski, obroniłam pracę magisterską i znalazłam pracę.

Teraz zaczęłam odchudzać się dla siebie. Stwierdziłam, że skoro mam pieniądze i mogę sobie pozwolić na różne dietetyczne smakołyki, to co stoi na przeszkodzie by teraz zacząć? Nic. I z tą myślą założyłam bloga :).

Długo wahałam się, czy wrzucić tu swoje zdjęcia. Za "nie" przemawiał głównie wstyd i niechęć do pokazywania swojego ciała publicznie, za "tak" zaś chęć pochwalenia się wynikiem i oczywiście podniesienie motywacji.

Po lewej stronie ważę najwięcej (mam podpisane 119,1 kg., ale to jest jeszcze ze wcześniejszej próby odchudzania). Po prawej zaś najnowsze zdjęcia z zeszłej soboty :). Stanik i majtki te same. Sorki, że tak amatorsko powycinane, światło inne i w ogóle wszystko źle, ale nie mam czasu na zaawansowane photoshopy :)

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Korekta wczorajszych wyników!

Stała się rzecz niesłychana! Dziś weszłam na wagę i zobaczyłam...równe 95 kg!!

To oznacza, że jednak (z małych poślizgiem) udało mi się dojść do wyznaczonego sobie celu! Schudłam 4,3 kg. (chyba, bo nie mam swojej tabeli z rozmiarami).

Jestem przeszczęśliwa, a o 17 idę na aerobik! Wyczekuj też drobnego prezentu motywacyjnego ode mnie. Wrzucę dziś wieczorem, albo jutro (zależy kiedy zdążę).

niedziela, 2 grudnia 2012

Ciam po pięciu miesiącach odchudzania

No nie ma czym się chwalić. Waga się zatrzymała i żadne ćwiczenia nie były w stanie jej ruszyć...

No ale schudłam 2,5 kg., co jak na niemal całomiesięczne zatrzymanie spadku wagi jest dobrym wynikiem, ale niewystarczającym. Ok, ale najpierw podsumowanie.

Po pięciu miesiącach schudłam 19,8 kg. (ach te 200 g...). W listopadzie schudłam 0,7 proc. tłuszczu i o 0,2 proc. przybyły mięśnie (co jak na kilka dni ćwiczeń jest chyba dobrym wynikiem ;) ), w ramionach mam mniej o 3 cm (-17 cm. od początku diety), - 2 cm. z talii (-22 cm. od początku), - 2 cm. z uda (- 16 cm.), - 4 cm. z łydki (! - to ten stepper, -7 cm. od początku). Reszta bez większych zmian.



Nie jestem zachwycona, ale wczoraj kiedy ważyłam się, po raz pierwszy zobaczyłam 95 (z groszami ;)) na liczniku i...jeszcze niecałe 2 kg., a będę startować z wagi licealnej (co prawda największej jaką wówczas miałam, ale zawsze). Chciałabym ważyć 94 kg. w styczniu, ale wiem, że święta i urodziny mogą mi pokrzyżować plany. Postaram się schudnąć jak najwięcej, a z jakiej bym wagi nie ruszała 1 stycznia to nie ma aż takiego znaczenia.

Mam też nowe postanowienie. Niezwiązane zupełnie z dietą, za to ze zdrowiem i ładnym wyglądem. Chcę skorygować swoje nieuleczone w dzieciństwie płaskostopie, które niszczy wszystkie moje buty. Wiem, że radą na to mogą być specjalne wkładki, ale najlepiej pójść do ortopedy. Może też kręgosłup przydałoby się zbadać? W każdym razie, podczas chudnięcia stopniowo będę korygować różne rzeczy, w tym wzrok (chcę sobie zrobić laserowo), wybielanie zębów i włosy (żeby były piękne, grube i długie). Nie wiem czy zdążę w rok (bo tyle gdzieś mi się zostało diety), ale warto już teraz zacząć dbać o siebie. Przyjmuję, że czas diety to czas poprawy swojego wyglądu w sposób totalny.


To też nieco łączy się z tym, że teraz nie wyglądam zbyt wyjściowo i np. do wczoraj miałam odrosty (przyjaciółka mnie zmusiła do zafarbowania, bo nie mogła na mnie patrzeć). No, ale teraz chcę się skupić na ćwiczeniach (w końcu zapisuję się do fitnessclubu!) i tej korekcji postawy. Można powiedzieć, że jestem w fazie rozwoju ;).

Poza tym chciałam pocieszyć siebie i innych, którzy zmagają się z tym samym problemem co ja. Zahamowanie chudnięcia jest rzeczą zupełnie normalną i każdy musi przez to przejść. I to nie raz (jeśli ma więcej niż 5 kg. do zrzucenia). Ten okres jest bardzo trudny, bo człowiek odmawia sobie jedzenia, a efektów nie ma, ale trzeba koniecznie to wytrzymać, bo wówczas organizm przyzwyczaja się do nowej wagi i jest to równie ważne jak samo chudnięcie.

Ja ten okres wytrwałam z kilku powodów. Wszyscy zaczęli zauważać, że schudłam i za każdym razem jak mnie widzą, wyglądam szczuplej. Poza tym zatrzymanie wagi przechodziłam już nieraz i wiem, że jest to rzecz nieunikniona, po której waga spada jak gdyby nic. Aha i teraz siedzę w dżinsach, które ostatnio miałam na sobie jakieś 3 lata temu :).

Poza tym waga powoli rusza w dół, więc...wracam na tor.

wtorek, 27 listopada 2012

Pozytywne skutki ćwiczeń

Nowości zawsze tak na mnie działają. Są świeże i wspaniałe. Potem przychodzi przyzwyczajenie i wszystko to traci swój dawny blask...

Na razie ćwiczę pół godziny na stepperze. Dziś nie byłam strasznie zmęczona, ale jednak czułam skutki treningu. I jest to coś wspaniałego! Od razu odechciało mi się grzeszków (eh, moi domownicy nie znają litości trzymając pierogi w lodówce) i powiem więcej - nie chciało mi się jeść kolacji.



Cudownie! Co prawda za miesiąc maksymalnie wszystko wróci do normy (czytaj - już nie będę taka rozemocjonowana po treningu, chyba że w końcu zapiszę się do fitnessclubu), ale i tak cieszę się radosnymi początkami.

Co do wagi to w sobotę opijałam zdane prawo jazdy przyjaciółki i po wódce oczywiście zobaczyłam o kilo mniej na liczniku, ale pewnie dziś już lekko podskoczyła w górę. Nie wiem, bo nie ważyłam się.

sobota, 24 listopada 2012

No dobra. Czas na mocniejszy atak kilogramów

Stało się. Waga od 3 tygodni nie jest dla mnie łaskawa, a wręcz wroga. Nie powiedziałam, że chcę spektakularnych wyników, zwłaszcza po kilku miesiącach stałego spadku wagi, ale jest problem i trzeba coś z tym zrobić.

Szczerze powiedziawszy nie byłabym tak zmotywowana do gubienia kilogramów gdyby nie Ty. Pisanie publicznego pamiętnika, który czytasz i komentujesz, jest dla mnie bardzo motywujące. Nie chcę siebie ani Ciebie zawieść dlatego po porannym ważeniu i mierzeniu (co sobotę lub niedzielę tak robię) usiadłam i zaczęłam się zastanawiać co tu zrobić.


Wbrew pozorom nie jest tak prosto powiedzieć sobie: dobra, do urodzin zero wpadek i jem tylko postne jedzenie. Przecież żadna z nas nie planuje wpadek (pomijając święta, urodziny itd.), a przerzucenie się na dajmy na to dietę jabłkową, czy kapuścianą może przynieść odwrotny efekt.

Poza tym od kilku dni jem bardzo przykładnie, a waga dalej waha się raz w górę, raz w dół. Fitness do końca listopada niestety dalej odpada, bo ostatnio do domu przychodzę o godzinie 20, a w dni wolniejsze i tak mam coś do pisania, lub czytania. I nagle mnie olśniło! Mam przecież stepper!

Ze steppera nie korzystałam od chyba roku, ale to dlatego, że ćwicząc na nim maksymalnie można ważyć 100 kilo. No a przecież ważę kilka kilo poniżej stówy więc...mam plan! :) Połączę oba zadania - schudnąć i przeczytać coś do pracy. Najlepiej codziennie!

Cel - 95 kg. do końca listopada. Jak się nie uda trudno, a jak się uda to hurra :)

piątek, 23 listopada 2012

A co jeśli tyjesz ze swoim wybrankiem?

W swoim życiu byłam w różnych związkach i różną mając wagę. Przyznajmy jednak, faceci też chcą dobrze wyglądać. Co jednak, jeśli oboje się "zapuszczamy"?

Kiedyś widziałam cudowną (z wyglądu) parę. Szłam akurat gdzieś w stronę rynku, pogrążona w swoich myślach i nagle zobaczyłam ich. Młodych (ok. 17-20 lat), zakochanych i o wysportowanych sylwetkach. Oboje zresztą szli do (lub z) siłowni.

Promienieli szczęściem i zdrowiem. Pozazdrościłam im tego, bo zawsze chciałam taka być. Szczupła, wysportowana i chodząca regularnie na aerobik. Ah ta próżność.

Oczywiście nie oszukujmy się, to szczęście mogło być złudne i oboje mogli codziennie kłócić się o drobnostki, ale nie o tym chciałam.

Raz byłam w związku, w którym ja usilnie starałam się odchudzić (co mi się udało okupując złym nastrojem), a on znowu coraz bardziej tył. Potem ja przytyłam i się rozstaliśmy. Innym znowu razem byłam już większa, a on chudy i miał mi za złe to, że go nie motywowałam do ćwiczeń i dbania o siebie. Też się rozstaliśmy. Nie twierdze, że przyczyną było tycie, ale z drugiej strony...



Może jednak? Znam właściwie tylko pary, które lekceważąco podchodzą do diet i ćwiczeń (czyli na zasadzie: wiem, że kebab jest niezdrowy, ale za to jaki smaczny...), a plotki ze show biznesu pokazują, że to ci piękni i szczupli częściej zdradzają. Z drugiej strony facet chce dobrze wyglądać z równie reprezentacyjną partnerką.

Ja w każdym razie nie chciałabym żeby mój partner namawiał mnie do słodyczy czy mcDonalda. Chciałabym wieść wspólny żywot osób dbających o siebie, ale bez przesady. Ten mój pierwszy, kiedy byłam na finiszu diety, wręcz mnie błagał o to, żebym sobie poprawiła humor pączkiem. Pączek mi humoru nie poprawił, a moje problemy z dietą chyba go przerosły.

czwartek, 22 listopada 2012

Pewien taki moment...

W życiu każdego odchudzającego się przychodzi taki moment, kiedy znajomy/a spojrzy na Ciebie innym okiem i powie...pięknie wyglądasz!

Niby nie odchudzamy się dla znajomych, tylko dla siebie. Ale jest w tym ogromna satysfakcja, kiedy zobaczysz zachwyt i podziw w czyiś oczach. Ja to przeżyłam wczoraj kiedy spotkałam się z przyjaciółką, która nagle stwierdziła, że za każdym razem jak się widzimy jestem szczuplejsza.



Jestem z siebie dumna. Zrzuciłam całe 20 kg. w 5 miesięcy (no dobra, do 20 brakuje mi pół kilo i 2 tygodnie do 5 miesięcy ;)). Moje otoczenie zauważa zmiany i winszuje. Sama czuję się coraz lepiej ze sobą, ale radość tę przysłaniają ciemne chmury wiszące nad głową. Jest to świadomość jeszcze bardzo długiej drogi do celu, a waga nie jest już tak przychylna jak wcześniej.

Niby normalne. Im człowiek jest szczuplejszy tym trudniej mu zrzucać wagę, zwłaszcza po dłuższym odchudzaniu, po którym organizm wytrwale i wbrew zdrowemu rozsądkowi broni się przed zrzuceniem kolejnych zapasów. Moje obawy jednak są coraz silniejsze, bo coraz częściej pozwalam sobie na drobne "przestępstwa", a jak wcześniej pisałam - mój rekord w odchudzaniu to pół roku i boje się, że to mój "maks" tego, ile mogę wytrzymać.



Może się mylę. Może uda mi się "zaprogramować siebie" na roczne odchudzanie bez potknięć. Najgorsze z tego wszystkiego, że te grzeszki nie są niczym usprawiedliwione. To nie jest tak, że jestem głodna i niczego innego nie ma w lodówce. Jest to chwilowy kaprys, który na szczęście nie skutkuje obżarstwem (co najwyżej trzema czekoladkami, które sobie tłumaczę na posiłek tłuszczowy ;) ).

Mimo wszystko optymistycznie podchodzę do diety. Dzisiejszy dzień zakończyłam bez wpadki i nie było to męczące, czy trudne. Miesiąc też raczej zakończy się z dobrym wynikiem (-3 kg. minimum), więc mimo wszystko wciąż idę do przodu, do celu!

sobota, 17 listopada 2012

O braku akceptacji siebie

"Kobieta, która ma pretensje do własnego ciała, przestaje być kobietą."

Tak powiada Jan Nowicki, amant i wybitny aktor. Czy dobrze jest się uczyć kobiecości od mężczyzn? Jak najbardziej. Zwłaszcza od kobieciarzy.

Kobieta według Nowickiego powinna być świadoma swej kobiecości, czym - jak mówi - roztacza wokół siebie tajemniczy fluid (erotyzm?), który działa na mężczyzn jak lep.



Z drugiej strony zakompleksiona kobieta wysyła mężczyznom niewerbalne informacje: odejdź, nie dotykaj mnie, nie chcę być z tobą blisko.

"Skoro tak mówi, to widocznie ma rację. Więc należy ją zostawić i poszukać innej. I może właśnie dlatego tak często odchodzimy i tak często porzucamy te, które przecież kiedyś kochaliśmy" - mówi Nowicki.

Przepis na sukces według Nowickiego jest prosty. Bądź pewna siebie, tajemnicza i nie odkrywaj naraz wszystkich kart. Pozwalaj zdobywać się każdego dnia. Szczypta zazdrości również nie jest zła.



Łatwo mówić, gorzej wykonać, przynajmniej w moim przypadku. Teraz jestem w fazie "nie dotykaj mnie, ani nawet nie podchodź". Strasznie to głupie, w końcu nie mam 16 lat żeby się rumienić i uciekać przed najlżejszym dotykiem. Czasem mam wrażenie, że pod tym względem się cofam, a im dłużej nikogo nie mam, tym jestem "dziksza" (w negatywnym tego słowa rozumieniu).

Moją pocieszycielką jest znajoma, która po 7 latach poznała przyszłego swojego męża. Nawet po tylu latach jeszcze jest nadzieja, więc i dla mnie może i jest...

niedziela, 11 listopada 2012

Im dłużej tym łatwiej?

Jest taka teoria, że wystarczy miesiąc by wykształcić w sobie nowy nawyk. Mój nowy nawyk żywieniowy istnieje już od ponad czterech miesięcy, więc teoretycznie powinien zostać zakorzeniony na dobre. Czy rzeczywiście?

Mówi się, że w diecie najtrudniejszy jest pierwszy dzień. Nie mogę się nie zgodzić. Planuje się łatwo. Ile schudnę, po jakim czasie i jak będę potem wyglądała. Potem planowanie tego, jak do tego dojdę. Wybór diety, ćwiczeń, godzin posiłków itp. Z tym jest już nieco gorzej, ale równie przyjemnie zapisuje się postanowienia w zeszycie.


Mamy plan, mamy wizję, czas na realizację. I tu pojawiają się schody. Rano ląduje na stole mdła zupa z chudego mleka i płatków owsianych. Potem nie jest lepiej. W pracy jabłko i mała kromka chleba graham z białym serem. W domu przychodzi kryzys, bo ma się ochotę na frytki, kebab i kolę (tudzież piwo), a w lodówce przygotowana zupa-nic.

Kiedy (jeśli) przeżyjemy pierwszy dzień diety, potem jest już nieco lepiej. Powoli przyzwyczajamy się do myśli, że w pracy nie będzie już pączków, a w domu porządnego, tłustego obiadu. A im dłużej żyjemy na tej diecie tym łatwiej przychodzi odmawianie koleżankom deserów.

Po tygodniu takiej diety przychodzi jednak coś innego. Walka naszego organizmu o przetrwanie. Pojawia się totalne zmęczenie, rozdrażnienie i ból głowy. No i jeszcze to bezpłciowe jedzenie...Wtedy znowu jesteśmy narażone na rzucenie diety, bo organizm stanowczo domaga się "normalnego" obiadu. Jeżeli przetrwamy, pojawiają się kolejne pułapki, które ostatecznie - na takiej diecie - doprowadzają do jednego - obżarstwa.

Taki schemat przeżywałam nieraz. Co więcej, raz pod kontrolą "dietetyczki", która kazała mi jeść po 400-600 kcal dziennie. Po trzech miesiącach poddałam się, bo mało kto jest w stanie kontrolować się mając w portfelu chociaż tę dychę i sklep pod domem.

Pisałam tu o kilku swoich wpadkach. To nie prawda, że po miesiącu diety jest już z górki. Rzeczywiście pojawia się przyzwyczajenie i człowiek ma zakodowane w głowie, że tego nie mogę, a to mogę zjeść. Nawet po pół roku można wrócić do starych nawyków. W diecie trzeba pilnować się cały czas...niestety. Trochę to przypomina walkę Syzyfa. Choćbym nie wiem jak długo miała dietę, zawsze może pojawić się dzika myśl, że rzucam to w cholerę i po co mi to.


Ja w każdym razie cały czas walczę. Czasem patrze spod byka na czekoladki w barku i McDonaldsa na ulicy. Wieloletnich nawyków nie da się tak o zlikwidować po kilku miesiącach wyrzeczeń. Trzeba toczyć wewnętrzne bitwy, najpierw kilka-kilkanaście razy dziennie, potem raz dziennie, raz w tygodniu, raz w miesiącu (kobiety chyba najlepiej to zrozumieją)...coraz rzadziej i rzadziej. Nigdy jednak nie myśl, że pokonałaś raz na zawsze jedzeniowego potwora. On może się pojawić w każdej chwili. Trzeba być czujnym i gotowym na obronę.

niedziela, 4 listopada 2012

Ale po co właściwie się obżeramy?

Wiele lat zastanawiałam się nad tym, dlaczego czasem czuję przymus obżarstwa. To nie jest tak, że postanawiam dziś zjeść więcej. Jest to nieracjonalny przymus, który nie wiem czy da się raz na zawsze pokonać...

Zapewne jest wiele takich czynników, które popychają nas do objedzenia się. Kiedyś próbowałam analizować każdy dzień wpadki, co wówczas robiłam, o czym myślałam i doszłam do wniosku że rzadko był to jakże oczywisty efekt stresu. No więc po co to robię?



Podczas Wszystkich Świętych pojechałam do rodziny i nie przemyślałam strategii diety. Czytaj: nie wzięłam ze sobą niczego do jedzenia i w trakcie podróży zrobiłam się głodna, więc zjadłam zwykłą bułkę. Potem inne - nie dietetyczne rzeczy - i niestety stało się: kolejna wpadka. Całkiem spora.

Ponieważ mam coraz więcej tych wpadek, postanowiłam sobie do połowy grudnia (moich urodzin) cel: zero wpadek, a na wadze maksimum 95 kg. Myślę, że to jak najbardziej realny cel.



Co ciekawe, waga nie zareagowała tak nerwowo jak myślałam. To chyba stąd moje przymknięcie oka na wpadki, bo gdyby mi ostatnim razem podskoczyło 5 kg., które musiałabym zrzucać przez miesiąc to bym bardziej uważała na to co jem.

Ah...wymówki...wymówki...wymówki...Swoją drogą mam wrażenie, że te moje pseudo psychologiczne przemyślenia są również wymówkami. Że niby teraz sobie pojem, ale przemyślę sprawę i od jutra będzie na pewno lepiej! Tyle, że z każdą wpadką jest mi ciężej.

To jest mój zagłuszacz sumienia: opracowywanie nowych strategii, planów i celów. Po każdym "rzuceniu" diety tak miałam. Tym razem jej nie rzucam, bo na prawdę chcę schudnąć i jestem świadoma tego, że z każdym obżarstwem coraz bardziej oddalam się od celu.

Na szczęście wczoraj wróciłam na swoją dietetyczną ścieżkę i trzymam się niej.

niedziela, 28 października 2012

Ciam po czterech miesiącach odchudzania

Jaki mógł być spadek wagi po miesiącu "odchudzania" i do tego po sporej wpadce na urodzinach?

Waga pokazała 4 kg mniej :). Aż nie do wiary. W związku z tym, że po pokazaniu wam jednej potrawy, która została mocno skrytykowana, napiszę trochę więcej o swojej diecie.

Ale najpierw statystyki. Po czterech miesiącach odchudzania schudłam 17,3 kg. Od początku października spadło 4,1 kg. Z  brzucha mi spadło 7 cm. (od początku 9,5 cm.), a z bioder 6 cm. (od początku 21 cm.!), reszta bez większych zmian, po 1-2 cm. 

Jak schudłam? Sama się dziwię. Teraz osiągnęłam taki poziom, że waga mi systematycznie spada i, jak nie mam wpadek (albo okresu), w ogóle nie waha się do przodu. Niestety nie ćwiczę. Wiem, że miałam chodzić na fitness, ale praca pochłania mnie w całości i moimi ćwiczeniami jest latanie po całym mieście za różnymi imprezami. Teraz jednak powoli zbliża się zima, więc będę musiała koniecznie gdzieś się zapisać...

No dobra, zdradzę "sekret" swojej diety. Jest to jedzenie nieprzetworzonych (w miarę możliwości) potraw i niełączenie tłuszczy z węglowodanami. Co to znaczy? Kiedy jem mięso, to nie dodaję do niego makaronu, ani kaszy. Kiedy jem chleb - nie jem kiełbasy, masła itd. 

Nie wszystkie potrawy są "dozwolone". Nie jem makaronu jajecznego (tylko z mąki durum), chleba białego, czy graham (w ogóle nie jem kupnego chleba, który może zawierać mąkę białą i cukier), mącznych potraw (robię sama z mąki typu 2000), gotowych szynek (dozwolone są suche kiełbasy), buraków, gotowanej marchewki i wielu innych rzeczy, które mają za wysoki poziom indeksu glikemicznego (tabele są dostępne w internecie). 

Zasada jest taka, że mięso ma zerowy indeks glikemiczny i można je łączyć z warzywami (które można też jeść z węglowodanami). Kupując np. ryby w puszce trzeba sprawdzać, czy nie ma przypadkiem w składzie cukru. Tak samo z jogurtami (ja kupuję naturalny - do 1,5 proc. tłuszczu, albo jogobellę light). Owoce można jeść tylko na czczo, ja jadam - jak mam ochotę - ok. 20 min. przed posiłkiem węglowodanowym (chociaż niektórzy twierdzą, że wolno tylko rano przed śniadaniem). 


Dla przykładu. Na śniadanie zjem jabłko, potem chleb własnego wypieku z mąki 2000 z dżemem bez cukru i serem białym chudym. Obiad: makaron z sosem pomidorowym i jakimiś warzywami gotowanymi. Kolacja: łosoś wędzony z sałatką z sosem winegret i serem fetą. 

Co do kontrowersyjnego smażenia. Oczywiście zdarza mi się popełnić zabójstwo wątrobowe i usmażyć na patelni kiełbasę, którą później polewam (bój się Boga) śmietaną. Dlaczego? Bo mogę. Nie jadam tego codziennie, ani nawet raz na tydzień. Oczywiście mogłabym ściśle przestrzegać diety - udoskonalonej wersji Montignaca - w której zabronione jest smażenie potraw, śmietana, ser żółty i wszystko, na co czasem ma się ochotę. Wiem jednak, że na rygorystycznej diecie nie mogłabym długo wytrzymać. Może to wymówka, może mogłabym wytrzymać nawet głodówkę, ale nie chcę. 

Dzięki temu, że sobie od czasu do czasu zafunduję taką bombę kaloryczną (po której potem jeść mi się nie chce do dnia następnego) nie ciągnie mnie do słodyczy, czy frytek. Nie jest jednak prawdą to, że jem co popadnie. Mogłabym np. zjeść czekoladowy deser, czy upiec ciasto (mam nawet kilka przepisów), ale nie jadam słodyczy, które nawet - teoretycznie - są dozwolone w diecie. Gdybym się uparła, to mogłabym nawet zjeść snickersa, który ma szokująco niski indeks glikemiczny, ale tego nie robię. Jeśli już godzić się na szaleństwo w ramach diety to tylko w formie własnoręcznie przygotowanego obiadu o niemal zerowym indeksie glikemicznym. 


Dzięki temu, że jadam stosunkowo sporo, wpadki nie działają tak dramatycznie, jakbym była na głodówce. To czysta fizjologia. Organizm, który jest głodzony, nawet jeśli ma spore zapasy tłuszczu, w momencie kiedy dostanie więcej jeść - szybciej i chętniej odkłada zapasy na później (w postaci tkanki tłuszczowej), bo nigdy nie wiadomo, kiedy znowu będzie "wyżerka". Poza tym na diecie 1000 kcal. chudłam z taką samą prędkością, tyle, że tyłam 2x szybciej...

piątek, 26 października 2012

Po 4 dniach...

...waga wróciła do poprzedniej. Po jednym dniu - powiedzmy to sobie w końcu szczerze - wyżerki -przytyłam tyle, że musiałam na powrót dawnej wagi czekać cztery dni.

Czy to dużo, czy mało? W sumie nie wiem. Z jednej strony szlag mnie trafia, że 1:4 dla tycia, ale z drugiej strony kiedyś miałam minimum tydzień w plecy (mówiąc o normalnym jedzeniu w trakcie przykładowo urodzin, kiedy diety nie utrzymałam, ale dnia następnego był reżim).



Co to oznacza? Że mam doskonałą dietę. Gdybym była na głodówce, albo nawet na tej diecie tysiąca kalorii (którą notabene nie wiem czy bym utrzymała), to bym przytyła więcej i chudła dłużej.

Metabolizm to bardzo ważna sprawa przy odchudzaniu. Mój jest rozhulany, bo jak wam pokazywałam - jedzenia sobie nie odmawiam ;).

No to teraz lecimy dalej, a za tydzień podsumowanie czwartego miesiąca!

środa, 24 października 2012

Makaronowe szaleństwo

Uwielbiam makaron. W każdej postaci. Niestety w mojej diecie nie mogę jeść makaronu z mięsem (czyli tradycyjne spaghetti odpada...), ale od czego jest fantazja?

Makaron z soczewicą i ogórkiem [POSIŁEK WĘGLOWODANOWY]


Składniki:

- Makaron spaghetti durum
- Zielona soczewica
- Ogórek kiszony
- Pomidor
- Pieczarki
- Cebula

Przepis:

Makaron gotujemy al dente. Osobno ugotować w osolonej wodzie soczewicę i kiedy zmięknie dodać pokrojony w kostkę ogórek kiszony, cebulę i pieczarki. Wymieszać i dodać przecier pomidorowy, potem przyprawy (sól, pieprz, zielone).

poniedziałek, 22 października 2012

Jak grzeszyć to...inaczej niż zazwyczaj

Nadszedł znowu ten moment, kiedy świadomie "zgrzeszyłam" i na jeden dzień odpuściłam sobie dietę. Tym razem dietę wyłączyły urodziny mojej mamy...

Zjadłam śniadanie zgodnie z dietą (chleb własnego wypieku i ser biały), no a wieczorem...pizzę i tort. No i niby mogłabym pizzy nie jeść, tort z grzeczności skubnąć, ale...po co? Takie restrykcje i odmawianie sobie wszystkiego grozi frustracją, więc dla własnego komfortu psychicznego (żeby potem moje myśli nadmiernie nie krążyły wokół ciasta) zjadłam kawałek i nie starałam się wzbudzać w sobie niepotrzebnych wyrzutów sumienia.

No właśnie...wyrzuty sumienia. Pisałam wcześniej, że jestem typem "wszystko, albo nic", więc ciężko jest mi zjeść kawałek ciastka nie myśląc o tym, że pogrążyłam całą dietę. Ostatecznie jestem zadowolona z dzisiejszego dnia, który nie skończył się przepełnionym żołądkiem i milionem wyrzutów sumienia, ale jest coś, co mogłabym poprawić...

Otyłość nigdy nie bierze się z powietrza. Moja wzięła się z obżerania się słodyczami w zaciszu pokoju. To był mój schemat. Po szkole, dla relaksu, szłam do pobliskiego sklepu i kupowałam ciastka i lody, które potem pałaszowałam czytając książkę. Mój dom kojarzy mi się z obżeraniem się, dlatego tutaj ciężej jest mi trzymać żarłocznego potwora na smyczy.



Wcześniejszy dzień wolny od diety był na wyjeździe i jedynym grzeszkiem był obiad. Tym razem, na kolację zjadłam jeszcze jeden kawałek pizzy i tortu, chociaż aż tak głodna nie byłam. Z tego zadowolona nie jestem, chociaż - jak wspomniałam wyżej - nie czuję się objedzona i specjalnie smutna z tego powodu. W każdym razie wygląda na to, że grzeszny dzień lepiej mieć w miejscu, które nie kojarzy się z dawnymi nawykami żywieniowymi.

Niestety (albo stety), takich dni będzie dużo więcej. Zbliżają się moje urodziny, święta, nowy rok, jakieś imieniny, wyjazdy i inne okazje, przy których ciężko jest zachować dietę. Myślę, że najważniejsze jest nie popadanie w żadną skrajność.

Ciekawe tylko czy jutro waga mi podskoczy...

niedziela, 21 października 2012

Faceci lubią krągłości

Skoro większość panów deklaruje, że lubi krągłe panie, to w czym problem? Ano w tym, że krągłe - nie znaczy grube :)

Ok, przyznajmy - gusta facetów są różne. Jedni lubią szczupłe i niskie (w większości dlatego, że sami mają maksymalnie 1,7 m. wzrostu), inni wolą chude i wysokie (żeby dobrze się prezentowały?), jeszcze inni - grube (tylko gdzie oni są?), z kolei chyba większość woli po prostu normalne. Kobiece.

Zawsze mnie zastanawiało, co definiuje kobiecość. Biust, biodra, a może wrażliwość? Niby mam to wszystko, ale kobieco się nie czuję. A może chodzi o naszą psychikę? Pewność siebie? Pewność swojego seksapilu? Uroda? A może wszystko na raz?

Już chyba wcześniej pisałam, że strasznie mnie irytuje, jak ktoś mówi, że dziewczyna musi mieć "to coś". Być może dlatego, że mój były wytknął mi, że "tego czegoś" nie mam. Od tamtej pory zastanawiam się czym może "to coś" być.

Podejrzewam, że dla każdego jest to coś innego, jednak - jak już wyżej pisałam - większość facetów preferuje podobny typ urody. Ładna buzia, zaokrąglenia tu i ówdzie, jednak też bez przesady.

To, że mężczyźni zachwycają się biodrami i dużym biustem nie znaczy, że będą się zachwycać tym samym w rozmiarze +50. Wprost przeciwnie. Atrakcyjność kobiety spada na łeb na szyję, jeśli nosi rozmiar powyżej 46.



Nie przeczę jednak, że gruba dziewczyna (ze sporą nadwagą) również może czuć się kobieco i seksownie. Jej jest jednak dużo ciężej (dosłownie i w przenośni).

Kiedy ważyłam ponad 80 kg. chodziłam z koleżanką na różne imprezy do klubów. Pijana byłam odważniejsza, ale nigdy nie traciłam kontroli i hm...świadomości. Moja pewność siebie jednak spadła na łeb na szyję kiedy zobaczyłam na sobie wzrok faceta pełny pogardy i...obrzydzenia. Była to chwila trwająca nie dłużej niż trzy sekundy, jednak skutecznie mnie zniechęciła do jakichkolwiek podbojów.

Jestem wrażliwa na takie rzeczy, są jednak grubasy, którym wszystko jedno i tym się nie przejmują. Mimo uwag niektórych, dalej czują olbrzymią pewność siebie, czego im zazdroszczę.

piątek, 19 października 2012

Fasola bez bułki jak z bułką

Kolejny pomysł na szybkie i smaczne danie :).

Ostatnio przychodzę po pracy do domu, a tam nic gotowego, a jeść się chce...zaglądam więc do lodówki i robię szybki bilans: co mam i co mogę z tego zrobić. Ostatnio natchnęło mnie na takie coś:



Składniki:
2 białe kiełbasy (chude)
2 frankfurterki (ale zjadłam jedną, bo nie miałam już gdzie wepchnąć)
Fasolka szparagowa gotowana
Przyprawy: sól, pieprz, papryka słodka, papryka ostra, suszone pomidory, zielone

Sposób przygotowania:
Kiełbasę ugotować w wodzie (rodzaj kiełbasy dowolny, ja wzięłam co było)
Fasolę podsmażyć na oleju i posypać przyprawami. Ja dodałam sporo papryki dzięki czemu fasola smakowała wyśmienicie :)

No i to tyle. Jutro (albo w weekend) wrzucę przepis na zapiekankę :)

czwartek, 18 października 2012

Stało się. Waga pokazała...

...dwucyfrową liczbę! A dokładnie 99,7 kg., więc oficjalnie mogę powiedzieć, że pierwszy duży cel został osiągnięty!

Jestem szczęśliwa. Spodnie, które miałam kupione na początku diety i które musiałam nosić pod brzuchem, bo nie mieściły się dalej, teraz są luźne i potrzebuję do nich paska. Poza tym płaszcz na guziki, który wcześniej był przyciasny, a teraz jest luźny, czy pierścionek, który spada mi z palca i wiele innych rzeczy o których mogę pisać i pisać...ale nie o tym chciałam.



Nie mogę uwierzyć, że odchudzam się już prawie cztery miesiące, dla mnie to zleciało jak miesiąc-dwa. Wiadomo, że czuję się coraz lepiej we własnej skórze i sukcesy dodają mi skrzydeł, ale przychodzą czasem takie momenty, kiedy jest mi po prostu źle.

Wtedy pojawia się w głowie kalkulator i diabeł, który szepcze mi do ucha, że po tak długim czasie dalej jestem gruba, więc ile jeszcze będę musiała czekać, żeby być szczupła? Według moich obliczeń, do wymarzonej wagi potrzebuję minimum 11 miesięcy...

A wiecie skąd ten diabeł? Związany jest on z tym odkładaniem życia na później, o którym pisałam tutaj i tutaj. Kiedy myślę o 11 miesiącach jako czekaniu na "lepsze życie", to mam ochotę się poddać i rzucić to wszystko w cholerę. Taka wymówka. A co zrobię po najedzeniu się pączkami i czekoladą? Pójdę na kurs nurkowania, o którym pisałam, że jest jednym z moich celów? Oczywiście, że nie.


Nie jestem psychologiem i te wewnętrzne podszepty, sprawa podświadomości itp. są dla mnie ogromną zagadką. Czasem o swojej podświadomości myślę, jak o jakimś obcym, dzikim człowieku, na którego muszę uważać, aby go nie zranić, czy sprowokować.

W każdym razie do tej swojej dzikiej podświadomości wysyłam sygnały: musisz jeszcze poczekać na swój cel, ale żyj i oddychaj pełną piersią jak to do tej pory robiłaś.

Bardzo pocieszającą myślą, która dodaje mi otuchy, jest: ten czas i tak zleci. Różnica jest tylko taka: za rok możesz być gruba, albo szczupła, a wybór należy do Ciebie.

A jaki jest następny duży cel? 86 kg. - waga licealna, od której startowałam po raz pierwszy odchudzając się z sukcesem :).

poniedziałek, 15 października 2012

A'propos facetów

Wczoraj napisałam nieco przygnębiającego posta, ale zostańmy na chwilę przy tematyce relacji damsko-męskich. A właściwie przy...seksie.

Z przyjaciółkami swobodnie opowiadamy sobie o tym jak to było, albo będzie ;). W pracy ze znajomymi czasem też o tym rozmawiamy (bardziej ogólnie jednak). Niby problemu nie ma, otwartość jest, ale tak na prawdę, dla mnie jest to trudny temat. Myślę, że niejeden grubas obawia się tematu seksu, bo...wiadomo. Kompleksy, fałdy, wystający brzuch, cellulit itp.


Nie jestem pruderyjna, ale zszokowała mnie niedawno reklama, w której dziewczyna otwarcie przyznaje, że lubi seks. Pomijam fakt, że z reklamy wynika, że dziewczyna jest głupiutka i nie wie z czego korzysta. Wyobraź sobie teraz, że w tej reklamie występuje grubaska. Ja bym czuła zażenowanie...

Wydaje mi się, że to ogromny problem, zwłaszcza wśród kobiet-grubasek. Nie czują się atrakcyjne i na samą myśl o łóżkowych figlach uciekają w siną dal, byle uniknąć kompromitacji. Zresztą nie jestem wyjątkiem. Chowanie głowy w piasek to moja specjalność, a na samą myśl o wiadomo-czym ze sobą w roli głównej jako grubas robi mi się słabo.

Puenty nie będzie. Na razie czekam na schudnięcie do jakiś 70 kilo.


niedziela, 14 października 2012

Czy aby na pewno stres jest dobry przy diecie?

Przez ostatnich kilka tygodni stresu i pracy mam aż nadto. Niewyspanie, głód i brak czasu na myślenie o bzdurach...czy to dobrze?

Jakiś czas temu pisałam o miłych, romantycznych snach. Niedawno znowu miałam jeden. Ponownie obudziłam się z lekkim uśmiechem na ustach i ekscytacją, że może jednak jest ktoś, kto kiedyś...a potem rzuciłam się w wir pracy. 

Jeżeli ktoś zastanawia się co zrobić, żeby nie rozwalać sobie dnia bezsensownym bujaniem w obłokach, to jest na to jedna rada - pracoholizm. Wieczorem dopiero sobie przypomniałam o swoim śnie, ale jak to z naszymi marzeniami sennymi bywa - już nie do końca pamiętałam co w nim (i kto!) było. 

Uwielbiam swoją pracę. Niemal każdy jej aspekt mnie pociąga i ekscytuje, nawet te czynności, które nie są związane z moim hobby. Szefostwo niestety pogroziło zamknięciem naszego działu i wywaleniem nas z pracy. To wbrew pozorom obniżyło moją motywację, ale teraz chyba jest dobrze. Zresztą wizja bezrobocia prześladuję mnie od początku tego roku, więc powinnam się przyzwyczaić.

W niektórych magazynach piszą, że stres jest wykluczony podczas diety, bo wiadomo - my grubasy stres zajadamy. Ja zajadam "po-stres", czyli jem podczas chwili wytchnienia i traktuję to, jako rekompensatę wcześniejszego, strasznego okresu. Teraz mi się odmieniło i w trakcie burzowych tygodni miałam jedną chwilę trwającą ułamek sekundy, podczas której myślałam - nie wytrzymam tego, muszę zjeść coś słodkiego. 

Na szczęście nic się nie stało. Napiłam się coca-coli light (substytut słodyczy...), przemyślałam swoje plany na przyszłość i stwierdziłam, że w sumie jak stracę pracę to zawsze znajdzie się jakaś alternatywa. Niekoniecznie jednak w zawodzie. Jedzenie mi w tym niestety nie pomoże, więc lepiej chudnąć i dalej realizować swoje cele. 

Sama jesień też nie pomaga. Ostatnio coraz częściej myślę (przed snem) o tym, jak dobrze byłoby mieć kogoś i że tracę najlepsze lata swojego życia na jakąś bezsensowną bieganinę, zamiast romanse i radosne uczucia zakochania. Na szczęście jestem cały czas na drodze do upragnionego celu. Niecałe pół kilo brakuje do dwucyfrowej wagi :).

niedziela, 30 września 2012

Ciam po trzech miesiącach odchudzania!

Zażegnałam kryzys trzeciego miesiąca! Jestem na półmetku do pobicia ostatniego rekordu. A jakie są moje wyniki?

Tutaj są wyniki po miesiącu, a tutaj po dwóch. Od września schudłam 3,8 kg (rewelacyjny wynik zważywszy na to, że - jak już wspominałam - miałam 2 wpadki na mieście). Od początku diety mam na minusie 13.2 kg.



O 0,6 proc. zmniejszyła mi się ilość tłuszczu (o 2,2 od początku diety), a o 0,3 proc. zwiększyła masa mięśniowa (o 0,6 od początku diety).

Biust mi zmalał o 4 cm. (od początku diety o 6 cm.), talia o 3 cm. (- 19 cm!), biodra o 2 cm. (-15 cm!), uda o 3,5 cm. (-13 cm.) i kolana o 2 cm. (5 cm.). Reszta bez większych zmian.

Obawiałam się gorszego wyniku. Ten jest dobry, spadek masy średni, ale za to zdrowy. Utrzymując chudnięcie na poziomie 4 kg miesięcznie, mogłabym dojść do swojej wymarzonej wagi po...roku czasu. Trochę mnie to podłamało, bo jednak odchudzam się jakiś czas i liczyłam, że zostanie mi się pół roku.

Z drugiej strony, moja dieta w niczym mi nie przeszkadza. Jak wczoraj Ci pokazałam, jem całkiem smacznie i zazwyczaj nie tęsknie za niezdrowym jedzeniem. Wiem, że do końca życia będę musiała tak jeść, chociaż po schudnięciu można sobie pozwolić na desery (których ja unikam).

Czego się obawiam? Przede wszystkim świąt. Teoretycznie mogę wszystkie dania zrobić wg. metody Montignaca w II fazie (czyli tej po odchudzaniu), żeby chociaż tycia uniknąć, z drugiej strony...czy jest sens robić przykładowo pierogi dla 1 osoby?

sobota, 29 września 2012

Smażony ser z surówką

Już wcześniej pisałam, że chcę publikować co ciekawsze przepisy według diety Montignac. Oto pierwszy z nich :)

Od razu zaznaczam, że nie jestem osobą, która trzyma się ściśle przepisów i wam też radzę. Wyobraźnia w kuchni jest wielkim atutem.

Ser Tomino z surówką i pieczarkami (danie tłuszczowe)


Okazało się, że do tego dania, wybór sera ma spore znaczenie. Może to być zwykły żółty, lub podpuszczkowy, jednak odradzam camembert. Tomino jest strzałem w dziesiątkę - jest mały, płaski i okrągły. Idealny do dań na gorąco, bo nie rozwala się.

Ser w całości maczam dwukrotnie w rozbełtanym jajku i sezamie, następnie kładę na rozgrzaną, naoliwioną patelnię i smażę do zarumienienia.

Surówka to po prostu różne rodzaje sałat (kupione jako gotowiec w opakowaniu) wymieszane ze śmietaną i przyprawami (ja dodałam suszone pomidory i mieszankę do surówek bez polepszaczy).

Do tego pokrojone w plasterki podsmażane pieczarki z sosem sojowym. Pychota!

Oczywiście danie nie na co dzień, ja jadam takie specjały raz na miesiąc. Ostatnio zrobiłam ze zwykłym serem żółtym, jednak tomino jest lepszy. Widziałam też przepis z boczkiem, może również spróbuję.

Ps. Od razu zaznaczam, że kaloryczność tego dania jest wprost porażająca, więc polecam go tylko osobom stosującym dietę Montignaca, lub podobną, w której nie wolno łączyć tłuszczy z węglowodanami.

środa, 26 września 2012

Odchudzasz się? Współczuję...

Niech wystąpi przed szereg grubas, który odchudzając się nigdy nie widział w oczach znajomych wyrazy współczucia. Czy dieta to rzeczywiście najgorsze co może nas spotkać?



Kiedy byłam z koleżanką O. na wyjeździe to oczywiście był problem z jedzeniem. Nie to, żeby w mojej diecie było niemożliwe zjedzenie czegoś dietetycznego w restauracji, ale musiałabym wejść do jednej z tych droższych, w których podstawą jest mięso, a nie frytki. Wybrałam więc mniejsze zło i dania z dużą ilością warzyw i zero frytek.

O. zresztą też miała problem z jedzeniem, bo ostatnio nie toleruje czegokolwiek z mleka (nawet przetworzone, jak sery, jogurty...) i tak razem siedziałyśmy przed menu i wybrzydzałyśmy.

Potem O. stwierdziła, że jestem biedna, bo muszę sobie odmawiać, nie mogę zjeść batona, ani napić się czekolady. Zresztą nie ona jedna tak nade mną biadoli. Nie bardzo rozumiem. Nie głodzę się, jem zdrowo i smacznie (!), a czy batony i pizza są wyznacznikiem szczęścia?

Czasem nawet czuję się lepsza. Nie kupuję śmieciowego jedzenia, nieraz aż za bardzo sobie dogadzam, do tego chudnę. Absolutnie nie czuję się pokrzywdzona, może poza kilkoma chwilami, kiedy nie mam niczego w lodówce, a jeść się chce...

Generalnie jednak jestem szczęśliwa. Dążę do jakiegoś tam swojego ideału, w którym jem zdrowo, uprawiam sport i mam smukłą sylwetkę - jak idealne dziewczyny z reklam ;). Naiwne? Może tak, ale któż mi zabroni marzyć.

poniedziałek, 24 września 2012

Najważniejsze to trzymać bestię na smyczy

Trzymając dietę dłużej niż przez tydzień, każdy napotyka na pewne trudności niezależne od niego. Ja ostatnio mam kumulację tych "przeszkadzaczy"...

Najpierw może wyjaśnię, co to są te "przeszkadzacze". Chodzi mi o - dajmy na to - urodziny babci, wakacje, czy najazd rodziny. Ja miałam niedawno dwudniowy wyjazd, wcześniej urodziny przyjaciółki, a dziś "kawa" z koleżanką. 

Tylko odchudzający się zrozumieją ten dylemat. Pojadę - będzie problem z obiadem na mieście, pójdę na urodziny - będą mi wciskać chipsy i alkohol, pójdę na kawę - kawa z bitą śmietaną odłoży się w biodrach. Grubasy do tego mają tendencję do myślenia "wszystko - albo nic", więc albo 100 proc. dieta, albo wcale. Zero półśrodków. 

Nie chodzi o to, by popaść w obłęd i spędzać cały ten czas w domu, bo tylko tu mamy kuchenną wagę, dietetyczne jedzenie i tabelę kaloryczności. Takie unikanie życia powoduje frustrację i może być gwoździem do trumny dla naszej diety. Dlatego też wybrałam wyjazd i spotkania ze znajomymi. Muszę przyznać, że nie wszystko się udało, jadłam na mieście, piłam kawę. Sukcesem było jednak nie poddanie się obżarstwu, delektowanie się tymi "grzeszkami" i nie załamywanie rąk.

Myślę, że nie ja jedna przy pierwszej wpadce spuszczam "bestię" ze smyczy, która każe mi pochłaniać większe ilości jedzenia, bo skoro mi się nie udało utrzymać diety na 100 proc. to jutro od nowa, a dziś się "dobiję". 

Taki drobny grzeszek, który w ogóle nie przeszkodzi nam w diecie jest chyba trudniejszy od samego odchudzania. W kolorowych czasopismach czytamy, że można zjeść 1 kostkę czekolady, albo mały kawałek ciasta. Oczywiście na papierze wszystko doskonale wygląda, ale dla osoby, która od lat walczy z obżarstwem, nie lada wyzwaniem jest zjedzenie małego grzesznego kawałeczka ciastka i odejście od stołu. 

W moim przypadku podziałało towarzystwo. Obiad na mieście był wysoce sycący, kawa przyjemna, a wstyd zabroniłby mi zamówienie czegoś nowego...i nowego...Wiem, że koleżanki by się martwiły, że nagle z odchudzającej się osoby przemieniłam się w jedzeniowego potwora, więc nie poddając się wyrzutom sumienia, miło spędziłam czas.

A jak się zachowała waga? Całkiem normalnie :). Muszę przyznać nawet, że sukcesywnie spada, choć podejrzewam, że w tym miesiącu nie będzie spektakularnego wyniku. Ważne jednak aby iść do przodu i nie analizować wpadek.

niedziela, 16 września 2012

Po imprezie

Koleżanka miała wczoraj urodziny. Muszę nadmienić, że A. jest śliczną dziewczyną o długich blond włosach, do tego jest szczupła i bardzo pewna siebie. Poszłyśmy do pubu. Były nas dwie i grono zapatrzonych w nią facetów. Lała się wódka, a ja cały czas myślałam: Boże, co ja tu robię?

Oczywiście po schudnięciu zaledwie 13 kg. nie podbiję męskie serca. Przede mną jeszcze 49 kg. do mojego upragnionego celu, więc wiadomo, że nadal jestem stanowczo za gruba. Szykując się jednak do wyjścia, po cichu, miałam nadzieję na ciekawe konwersacje. Okazało się jednak, że w pubie (jak to zwykle bywa) leciała za głośna muzyka, ja nikogo tam nie znałam (oprócz brylującej w towarzystwie A.), a panowie jakoś nie garnęli się do zabawiania mnie rozmową.

Nie twierdzę, że trzeba mnie zabawiać, a ja księżniczka siedzę na kanapie i czekam na księcia. Niestety, dawno nie piłam alkoholu (nawet w sylwestra wypiłam zaledwie kieliszek szampana), a wczoraj podczas urodzin - jak już wspomniałam - wódka się lała, a ja czułam narastające otępienie.

Nie upiłam się jednak na smutno. Po prostu siedziałam i patrzyłam na ludzi głupkowato się uśmiechając. Po 2h. ulotniłam się stamtąd wymawiając się bólem głowy.

Jakie wnioski? Oczywiście jestem nieśmiała i przy takiej ilości testosteronu po prostu chowam głowę w piasek. Alkohol często powoduje utratę kontroli i wewnętrznych barier, jednak tym razem nie poskutkował.

Czy grubas może świetnie się bawić z facetami? Oczywiście! To już nie jest kwestia bycia grubym, czy chudym, tylko pewności siebie, zachęcającego uśmiechu, miny, zagadywania itp. Moja pewność siebie jest zależna od nastroju i motywacji (czasem po prostu wydobywam z siebie pokłady odwagi i zagaduję). Tym razem nastrój był taki sobie, motywacja też słaba.

Nigdy zresztą nie lubiłam chodzić do takich miejsc z nieznajomymi. Wolę usiąść i na spokojnie porozmawiać w mniejszym gronie, a nie krzyczeć komuś do ucha jakieś bzdury w stylu: to skąd się znacie z A.?

Mimo wszystko są pozytywy wczorajszej nocy :). Wódka ma ponoć ujemny indeks glikemiczny i schudłam po niej cały kilogram. Nie wiem zresztą dlaczego, bo zawsze mi się wydawało, że to straszne zło i od tego się tyje kilogramami, z drugiej strony możliwe, że jest zła dla odchudzających się, bo działa (przynajmniej na mnie) jak piwo, czyli...chce się jeść i to dużo czegoś niezdrowego. Szłam więc do domu marząc o frytkach i kebabie, ale całe szczęście na marzeniach się skończyło.

Mimo wszystko wódki i imprez na razie będę unikać.

czwartek, 13 września 2012

Czy ktokolwiek jest w stanie zmienić się?

Typowa scena typowego związku: ona płacze, że przecież miał się zmienić, on ma już dość udawania i jej wiecznych histerii. Rozpad związku był do przewidzenia, bo przecież faceci się nie zmieniają. A grubasy? Zawsze pozostaną grubasami?

Jakiś czas temu rozmawiałam z koleżanką na temat zmian. Według mnie człowiek może się zmienić i - dajmy na to - z ponuraka zamienić się w wesołka. Koleżanka zaś uważa, że wewnątrz ponuraka zawsze był wesołek, tylko był tłumiony z różnych powodów i ostatecznie - w sprzyjających warunkach - po prostu się ujawnił. Kto ma rację?

Na to pytanie nie wiem czy ktokolwiek jest w stanie odpowiedzieć. Jak kreuje się nasz charakter, czy to cechy wrodzone, czy nabyte? Mówi się, że wpływ na nas ma środowisko, rodzina, przyjaciele, czasy w których żyjemy i generalnie wszystko co nas otacza. Skąd więc w rodzinie robotniczej, albo alkoholików wyrasta inteligent? Wygląda na to, że jesteśmy sumą naszych doświadczeń i wrodzonych cech, które po prostu mamy i chyba ich nie zmienimy.

Ja na przykład, jako dziecko (do 3 klasy podstawówki) byłam typowym wesołkiem w spódniczce w kwiatach i z kucykami pony w ręku. Dopiero potem, aż do liceum byłam smutasem, którego oczywiście nikt nie rozumiał i nikt nie kochał. Studia i otaczający mnie ludzie zmienili mnie, bo poczułam się akceptowana, albo po prostu wewnętrznie byłam o tym przekonana, bo w liceum też nikt mnie nie poniżał. Czy przeżyłam zmianę, czy może moją cechą jest wesołość, którą w liceum tłumiłam? A może chodzi o doświadczenie, które zmienia nieraz pogląd na rzeczywistość.

A jak to wygląda z byciem grubym? Oczywiście zaraz podniosą się głosy, że nadwaga nie określa charakteru człowieka i wygaduję bzdury. Ale czy na pewno? W większości przypadków bycie grubym to nasz wybór. Jeżeli nie masz poważnych problemów zdrowotnych i jesteś zdrowa na umyśle, to nadmierne jedzenie jest Twoim wyborem. Może to być nasza ochrona przed otaczającym światem, strach przed miłością, zajadanie tłumionych emocji, itp. itd. Czy ktokolwiek jest w stanie to pokonać?

Kiedy nie mogłam powstrzymać się przed objadaniem też myślałam, że przecież chcę schudnąć i na pewno świadomie nie wybieram nadwagi. Nikt nie chce być grubym (oprócz Sumo), dlaczego więc grubasów przybywa, a nie ubywa?

Wracając do tematu zmian. Każdy odchudzający się, obawia się efektu jojo i tego, że nigdy nie będzie trwale szczupły, bo wieloletnich nawyków żywieniowych nie da się ot tak zmienić. Z drugiej strony są kampanie reklamowe, w których autorzy nawołują: wydobądź z siebie osobę szczupłą! Czy jednak każdy grubas ma w sobie uwięzioną "siebie szczupłą"?

Cóż. W poście jest więcej znaków zapytania niż odpowiedzi. Osobiście wierzę, że jesteśmy w stanie się zmienić, zrzucić nadwagę i pozostać szczupłym, jednak nie sądzę, że każdy tego dokona, dlaczego? Bo każdy z innego powodu jest gruby. Wcześniej kilka osób obrażało się na to, że generalizuję grubasów. Nie chcę mi się za każdym razem powtarzać, że oczywiście są wyjątki, jesteśmy przecież różni, dlatego tu napiszę - jestem świadoma tego, że każdy jest inny. Gdyby posiadanie nadwagi było spowodowane z jednego powodu, to po co byliby psycholodzy? Jeden powód - jedna terapia i po problemie.

Myślę jednak, że zmiany w nas wynikają zazwyczaj doświadczenia. Nie ważne, czy powoduje on "aktywację naszych tłumionych cech", czy jednak prawdziwą zmianę. Ważne jest, że to właśnie z powodu zobaczenia swoich zdjęć, słów koleżanki, zakochania, czy też szoku w sklepie, nagle coś się w nas pęka i...chudniemy.

A jak było ze mną? Ja szoku nigdy nie przeżyłam. Nawet stając na wadzę i widząc przerażającą liczbę, nigdy nie popłakałam się i nie zamartwiałam się potem cały dzień. Taka jest moja cecha (wrodzona chyba). Nagle, nie wiadomo skąd, pojawia się ogromna siła do działania i po prostu bez zastanowienia robię to. A jak było z Tobą?

sobota, 8 września 2012

Wymówki grubasa

W niemal wszystkich artykułach, pseudoporadnikach i innych radach o dietach, piszą o trudzie odchudzania. Że ciągle musisz sobie czegoś odmawiać, że pączki i ciastka mówią, żeby je zjeść, a Ty cały czas musisz ze sobą walczyć.

Nie wiem jak to się stało, że nagle wszystkie te pyszności przestały do mnie mówić. Być może musiałam dojrzeć do tej decyzji i poważnie podejść do odchudzania. To co pocieszające, to myśl, że nawet ja - myśląca o sobie, jak o beznadziejnym przypadku - zaczęłam wierzyć w swój sukces.

Dotąd, jeśli cokolwiek stanęło na przeszkodzie mojej diety (znalazłam czekoladę w barku, miałam okres, czy byłam bardzo głodna, więc zjadłam kilka kanapek) to rzucałam od razu dietę. Tuż po fakcie oczywiście były wyrzuty sumienia, a ja sama zastanawiałam się, co tu zrobić, żeby jednak nie ulegać tym pokusom.

No właśnie...pokusy. Dlaczego wszystko co widzimy, czy czujemy traktujemy od razu jako pokusę podsuniętą przez samego szatana, albo dietowego potwora, z którym trzeba walczyć aż do utraty tchu, a najlepiej się poddać, bo i tak nie wygramy? Bo tak jest łatwiej.

Dużo łatwiej jest wmówić sobie, że to nie moja wina, to ta sałatka od babci, pączek od koleżanki z pracy, lub pizza wieczorem zjedzona z mężem. Bo ta dieta jest taka trudna, a tu tyle pyszności...Prawda jest jednak taka, że dieta jest łatwiejsza niż myślisz.

Do tej pory myślałam, że ze mną jest coś nie tak, że nie potrafię odmówić sobie przyjemności jedzenia (dużej ilości jedzenia). Moje życie było poza kontrolą, a ja sama szłam do sklepu po ciastka jak w amoku.

Okazuje się jednak, że zapach z piekarni, czy podsuwane przez znajomych chipsy to silna pokusa, bo ja tego chciałam. Wmawiałam sobie, że pokusa była za silna, a moja silna wola za słaba. Teraz nawet nie mogę o sobie powiedzieć, że mam silną wolę, bo ona w ogóle nie jest poddawana próbie.

Nie chcę, żeby słodycze mnie uwodziły, więc odwracam wzrok, idę dalej, odmawiam i tyle. Tak na prawdę problem zaczyna się kiedy muszę walczyć ze sobą. Kiedy dopuszczam do siebie myśl, że mogę się poddać. Tak było za każdym razem jak rzucałam z impetem dietę, tak stało się ok. rok temu, kiedy rzuciłam ją po trzech miesiącach i tak samo było, kiedy poddałam się po pół roku odchudzania i w efekcie przytyłam z nawiązką.

Żeby schudnąć i utrzymać wagę trzeba być cały czas skupionym na diecie (ale nie w obsesyjny sposób!) i nie dopuszczać do siebie myśli o klęsce. Wierzę, że każdy grubas to potrafi. Jeżeli ja mogę - to absolutnie każdy może!

czwartek, 6 września 2012

Społeczność grubasów

Zakładasz bloga, piszesz posty na forum, lub komentarze na tematycznej stronie. Oczywiście o odchudzaniu. Co masz w zamian? Tysiące osób będące w tej samej sytuacji co ty, które chętnie cię wspierają i dzielą się radami. Oto społeczność grubasów.

To niesamowite jak praktycznie obcy sobie ludzie potrafią siebie wspierać. Co prawda nie mam z niczym innym problemu, ale nie wydaje mi się, żeby przykładowo na forum o paleniu, grupa palaczy mówiła do innego nałogowca, że w niego wierzą, że na pewno rzuci palenie. 

Kilka lat temu prowadziłam swój "pamiętnik" na pewnym forum o odchudzaniu. Nikogo tam oczywiście nie znałam, ale zaraz po założeniu nowego wątku, grupka dziewczyn zaczęła mi pisać, że "są ze mną", "rozumieją mnie" i "na pewno dam radę!". Nagle zostałam wciągnięta w tę grupę wsparcia i sama pisałam takie budujące komentarze. Tworzyliśmy społeczność radosnych, trzymających się za ręce, grubasów.

Zastanawiam się dlaczego tak się dzieje. Oczywiście jest to bardzo pozytywne zjawisko wśród wyzwisk i obelg na innych forach internetowych. Z drugiej strony nie możemy na drugiego człowieka powiedzieć niczego złego, czy dosadnie wytknąć błędy, bo grupa wsparcia przyleci i cię wyzwie od chama, nieczułej gnidy i w ogóle jak tak można. Wszędzie się bronimy przed zranieniem. Nawet na blogach.

Grubas nie potrafi powiedzieć, ani napisać, co tak na prawdę myśli. Wielokrotnie miałam ochotę komuś coś odszczekać, ale zawsze myślałam, że będę "ta lepsza", która nie wdaje się w pyskówki. Łagodny, gruby baranek to też łatwy cel, dlatego w pracy czasem zaciskam zęby, jak na mnie spadają, zupełnie niesłusznie, baty. 

Często też boję się prosić o pomoc, bo nie chcę usłyszeć odmowy. 

Taka jest też chyba społeczność grubasów. Uprzejma, wspierająca, ciepła i miła. Bojąca się jednak wyzwalać swoje negatywne uczucia. 

sobota, 1 września 2012

Ciam po dwóch miesiącach odchudzania!

Dziś mija mi drugi miesiąc odchudzania. Poniżej krótkie podsumowanie.

Od sierpnia schudłam 6,2 kg., a od początku diety mam na minusie 9.4 kg. O 1,3 proc. zmniejszyła mi się ilość tłuszczu, a o 0,3 proc. zwiększyła ilość mięśni. Do celu zostało się 51,2 kg.

Od początku diety z ramion zeszło mi 13 cm (-7 cm. w sierpniu), z bicepsa -5 cm. (-3,5 cm. w sierpniu), z talii 16 cm. (- 3 cm. sierpień), z bioder -13 cm. (- 3 cm. sierpień), z uda -9,5 cm. (- 0,5 cm. w sierpniu), a z łydki -4 cm. (- 2 cm. w sierpniu). Co ciekawe biust został na swoim miejscu.

Ten miesiąc był zdecydowanie bardziej efektywny niż zeszły. Wydaje mi się, że to zasługa zamiany kolacji z węglowodanowej na tłuszczową. Całe szczęście nie zaszkodziły mi drobne grzeszki jak kilka łyżek zupy z ziemniakami (ziemniaki są złe!), orzechy, czy podjedzone spaghetti.

Cały czas zabieram się za założenie drugiego bloga z przepisami na potrawy wg. Montignaca. Prawie nigdy nie chodzę głodna, a kiedy mam czas to gotuję wg. znalezionych kiedyś przepisów z internetu i muszę nieskromnie stwierdzić, że są bardzo smaczne. Niestety głównie czas jest moim wrogiem, bo ostatnio non stop chodzę na jakieś koncerty i inne festiwale (nie żebym narzekała :), ale przez to nie mam czasu na wymyślne gotowanie).

Jaki jest plan na wrzesień? Kupiłam już spodnie dresowe, muszę jeszcze kupić trampki i jutro idę na aerobik. Zamierzam wykupić roczny karnet (niestety miesięczny w tym fitnessie jest za drogi i nie opłaca się) i trzymać się planu chodzenia minimum 1x w tygodniu.

Poza tym mam już masażer i zaczynam walczyć z cellulitisem!

Mimo, że wciąż jestem potężnym grubasem (ale do dwucyfrowego wyniku i kolejnego prezentu już niedługo!) to cieszę się swoim schudnięciem i chyba nawet to panowie zauważają. Wczoraj jak byłam na koncercie to miło mi się z takim jednym rozmawiało ;). Zresztą mam chyba umysł osoby szczupłej (mimo, że nigdy taka nie byłam) i czasem łapię się na myśleniu o sobie jako o osobie o normalnej budowie ciała, może to też dlatego, że otaczam się takimi ludźmi, którzy tak mnie traktują?

Ps. Po miesiącu wyrzeczeń i patrzenia spod byka na przepyszne winogrona, dziś sprawdziłam ich indeks glikemiczny i okazało się, że mają w miarę niski! Pomyliło mi się z arbuzem ;).

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Na wakacje też można mieć dietę

Wakacje to nie powód by przerwać dietę. Trudno jednak ją utrzymać...

Pojechałam do Berlina na Noc Muzeów. Z racji tego, że przewidywałam sporo chodzenia po muzeach, postanowiłam zaopatrzyć się w lekkie przekąski. Kupiłam orzechy (chociaż generalnie w tej fazie diety nie powinnam), ser camembert, czekoladę gorzką (w tej diecie mogę jeść), nektarynki, kefir i wodę. Nie byłam w ogóle głodna i zauważyłam, że jako jedyna jadłam co kilka godzin, a nie co chwilę!

Jadąc busem widziałam jak ludzie non stop coś jedli. Bułki słodkie, słodycze, ciastka, kanapki...wszystko co niezdrowe. Ja jadłam tylko wtedy jak byłam na prawdę głodna. Nawet czekoladą nie delektowałam się, tylko szybko zjadłam w biegu, żeby dostarczyć odpowiednią ilość energii. Ostatecznie to ja nie miałam problemu z głodem i siłą, chociaż jakby nie patrzeć - zjadłam dużo mniej od innych.

Z drugiej strony chodząc po centrum miasta widziałam tanie kebaby i inne hot-dogi, które fajnie się kupuje i je podczas wyjazdu, bo kuszą swoim banalnym, ale za to jakże kuszącym smakiem, do tego są tanie. To, że są one niezdrowe każdy wie, ale do tego są bardzo kiepskim wyborem przed wysiłkiem fizycznym (czyli zwiedzaniem), bo mocno podnoszą cukier we krwi, który potem gwałtownie spada i człowiek robi się senny.

Wydaje mi się, że wyjazdy to szczególny okres w naszej diecie. Popuszczamy pas i zazwyczaj pozwalamy sobie na więcej, w końcu to wakacje, trzeba się odprężyć, lub zaoszczędzić na obiedzie w restauracji.

Ja dotąd jak gdzieś wyjeżdżałam to miałam w planach jedzenie bułki z parówką, pączków, lub tego przysłowiowego kebaba kupionego w wolno stojącej budce. Przyznam, uwielbiałam to. Oprócz podziwiania widoków, robienia zdjęć, oglądania zabytków, mogłam bez wyrzutów sumienia kupić coś słodkiego i zjeść naprędce, bo i tak bym to spaliła.

Tym razem potwierdziło się, że moja dieta to był strzał w dziesiątkę. Nie dość, że nie byłam głodna, to jeszcze miałam sporo energii do końca Nocy (czyli 2 nad ranem), tylko nogi bolały. Problemem jest na pewno utrzymanie diety i silna wola, żeby jednak nie poddać się i skupić tylko na zwiedzaniu. Na pewno warto.

wtorek, 21 sierpnia 2012

Po schudnięciu cd.

Tak sobie myślę, że w tym poście o życiu po schudnięciu nie zawarłam wszystkiego co chciałam. Przede wszystkim chcę Tobie powiedzieć, że nawet grubas może żyć i oddychać pełną piersią.

Dziś mój szef stwierdził, że fajnie by było napisać reportaż z nauki skoków ze spadochronu (nie pytaj skąd mu się to wzięło). Jako, że jestem w firmie jedną z nielicznych osób, którym cokolwiek się chce, powiedziałam, że ekstra, mogę spróbować napisać, zwłaszcza, że kiedyś marzyłam o takiej nauce. 

Przypominam fakt, że ważę ponad 100 kg. i daleko mi do żyrafy. Dopiero później, jak się zgłosiłam, zaczęłam się zastanawiać nad tym pomysłem. Pojawiły się wątpliwości (ale jak to, na pewno linki się urwą pod moim ciężarem itp.) Ale wiecie co? Zrobię to! Przede wszystkim dlatego, że moje odchudzanie to nie jest jakieś wybawienie i po nim nie zacznę nagle żyć (bo już żyję), ale również chcę to zrobić dla tych, którzy uważają, że grubas musi siedzieć w domu i nikomu się nie pokazywać, aż do schudnięcia.

Myślę, że takie podejście do odchudzania, bardzo je ułatwia. Nie jest to sprawa życia i śmierci (pomijam ekstremalne przypadki) i podczas odchudzania nie jesteś chorobliwie skupiona na diecie. Ja w każdym razie nie jestem.

Dlaczego odkładać plany na później? Jest wiele rzeczy, które można robić już teraz, jak wycieczki, nauka tańca, nauka języków, niektóre sporty (wiadomo, że czasem nadwaga jest przeciwwskazaniem, ale skoki ze spadochronem mogą uprawiać osoby ważące maksymalnie 120 kg., więc się mieszczę ;) ), i wiele innych, które sprawiają, że czujesz, że żyjesz.

Od pewnego czasu po prostu cieszę się życiem. Nie jest to niestety takie życie jakie sobie wymarzyłam, bo też nie na wszystko mnie stać, ale nigdy, żadnej okazji nie przepuściłam, chyba, że byłam obłożnie chora. Teraz, kiedy jestem na skutecznej diecie i codziennie widzę niższą wagę, jestem jeszcze bardziej radosna, bo robię coś dobrego dla siebie.

Myślę też, że ci, którzy uważają, że nagle zaczną realizować swoje marzenia, kiedy schudną te swoje 10-20, a nawet 50 kg., są w błędzie. Życie będzie toczyło się dawnym torem, dalej nie będzie ci się chciało wychodzić na basen, do kina po pracy, ani na kajaki w wakacje. Ja pewnie także nie zapiszę się na kurs nurkowania, chociaż, kto wie...

Są jednak rzeczy, których teraz nie robię, a na pewno zrobię po schudnięciu. Są to imprezy alkoholowe (dieta mi zabrania ;) ) i nie rozglądam się za miłością, ani nie zakładam konta na portalu randkowym. Po prostu nie mam teraz do tego głowy i skupiam się tylko na sobie. Ot egoistka :).

niedziela, 19 sierpnia 2012

Po schudnięciu wszystko się ułoży

Rozmawiałam z kilkoma grubasami i wiem, że większość ma tak samo. Kiedy jesteś gruba - odkładasz życie na później. Pół biedy jeśli masz plan odchudzenia się i go realizujesz, ale co z osobami (a znam takie), które mawiają: "noo...może kiedyś..." ?

Wiele sobie obiecywałam po schudnięciu. Że znajdę ciekawą, dobrze płatną pracę, będę miała więcej znajomych i co weekend będę chodziła z nimi do pubu, albo na imprezy, a tam będę podrywana przez tabun facetów. Generalnie w moim wyobrażeniu byłam dziewczyną z gazet. Wiesz o co chodzi. Fajnie ubrana, bez większych problemów, mająca ładne mieszkanko ciekawie i dobrym guście urządzone, co rok wyjeżdżająca na egzotyczne wakacje i uprawiająca sport. Taka zawsze chciałam być.

A'propos sportu. Oprócz jazdy na rowerze, uwielbiam też pływać. Kiedyś dużo pływałam, teraz wstydzę się rozebrać, ale dwa lata temu obiecałam sobie, że zapiszę się na kurs nurkowania. Wymówka jest taka, że dla grubasów nie ma odpowiednich strojów. W sumie nie wiem, nie odważyłam się sprawdzić, ale wiem też, że większość obietnic złożonych sobie nie dotrzymywałam.

Dopiero teraz zaczęłam. Pierwszym krokiem było kupienie sobie obiecanego masażera. Wiem, że to głupie, ale nigdy nie nagradzałam siebie. Kiedy dostałam dyplom z wyróżnieniem nie byłam z siebie dumna, tylko miałam poczucie, że to...niezasłużone. Zawsze chętniej siebie karciłam niż chwaliłam, ale to chyba normalne wśród zakompleksionych grubasów.

Teraz do tego "życia po schudnięciu" podchodzę z nieco większą rezerwą, chociaż dalej łapię się na myśleniu: co będę robić za pół roku/ rok, albo: "jak będę szczupła to nie będę miała tego problemu".

Oczywiście, że dalej będą problemy. Na szczęście to rozpaczliwe odkładanie życia na później minęło mi dwa lata temu, kiedy porzuciłam myśl "zrobię to jak schudnę" i wyjechałam za granicę...dosyć daleko. Nagle zaczęłam żyć pełną parą i ostatnią rzeczą o której myślałam była moja tusza.

Teraz zaś żyję...normalnie. Nie jak dziewczyna z gazety, ani jak zapłakana grubaska w ciemnym pokoju. Mam pracę, którą lubię, znajomych, swój pokój (na mieszkanie mnie oczywiście nie stać) i w miarę możliwości realizuje swoje pomysły i pasje, czyli choćby nawet fitness, czy wycieczki. Kiedy przestałam zrzucać za wszystko winę na kilogramy, moje życie w miarę ustabilizowało się. Co prawda dalej marzę o pięknym mieszkaniu i lepiej płatnej pracy, albo spektakularnej podwyżce ale...któż nie marzy?

środa, 15 sierpnia 2012

Męska decyzja: fitness!

Podjęłam męską decyzję! Czas zacząć chodzić na fitness. Wcześniej opierałam się, bo nie miałam z kim iść i oczywiście 100 innych wymówek, ale teraz odnowiłam starą znajomość z koleżanką, z którą kiedyś chodziłam na aerobik i znowu się umówiłyśmy, więc...nie ma wyjścia.

Czuję, że teraz moje kilogramy polecą na łeb na szyję, bo zamierzamy co 2 dni chodzić do siłowni, albo na aerobik. Dobrze, że mam blisko (dosłownie po drugiej strony ulicy), tylko...drogo. Akurat moja koleżanka wybrała najdroższy fitness w mieście, ale może coś uda się znaleźć tańszego.

Oczywiście pójście na siłownię jest pewnym wyzwaniem, chociaż nie podchodzę do tego z takim lękiem jak kiedyś. 2-3 lata temu, kiedy chodziłam na aerobik, nikt na mnie nie zwracał uwagi, a też swoje ważyłam. Każdy był zajęty sobą i powtórzę to po raz kolejny: nikt tak na prawdę nie zastanawia się nad innymi, każdy ma swoje sprawy i wszyscy jesteśmy skupieni tylko na sobie. To bardzo ważne, żeby zakompleksiony grubas (i nie tylko) to zrozumiał. Pomyśl, jeżeli Ty myślisz głównie o sobie (nawet słuchając zwierzeń innych, myślisz o swojej sytuacji, analogiach do siebie itp.) to...większość tak ma!

Kiedy zrozumiałam tę oczywistą prawdę i pojęłam, że jestem takim samym człowiekiem jak inni, było mi łatwiej. Zdarzają się oczywiście przypadki, kiedy ktoś zwróci uwagę na mój monstrualny rozmiar, ale...mam to gdzieś. Są to głównie gówniarze popisujący się przed koleżankami i jak usłyszę coś w swoim kierunku to nie zamartwiam się tym.

Wracając do siłowni. Martwię się głównie tym, że nie dam rady. Do tego nie mam stroju i butów, więc będę musiała wybrać się na grubsze zakupy. Z drugiej strony nie mogę się doczekać dumy z siebie, że dałam radę,  że mimo przeciwności (duuuużej nadwagi) nie poddałam się. To bardzo wzmacnia samoocenę, a ta już powoli się odbudowuje. Wiem, że jeszcze długa droga przede mną (do schudnięcia jeszcze 55 kg, czyli tyle ile sama chcę ważyć), ale cieszę się z pierwszych sukcesów :).

A'propos! Właśnie wykonałam swój pierwszy cel - ważyć poniżej 110 kg i...udało się! W nagrodę kupuję masażer do ciała na cellulitis. Kolejny cel to oczywiście mniej niż 100 kg. i już myślę o nagrodzie. Ostatnio widziałam laserowy depilator w promocji...

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Widoczna/ niewidoczna

Wśród grubasów chyba jednym z częstszych problemów jest chęć zapadnięcia się pod ziemię i bycia niewidocznym. Niby logiczne - im człowieka mniej widać tym wydaje się być szczuplejszy. Jednak czy zawsze gruby równa się rzucający się w oczy? I czy to tak na prawdę źle?

Nie ma co ukrywać. Zajmuję więcej miejsca niż osoba szczupła i jestem widoczna z daleka. Nawet osoba słabo widząca zauważy mnie, jak idę gdzieś daleko ulicą. Zawsze mnie to denerwowało i chciałam żeby nikt na mnie nie patrzył, a im bardziej kuliłam się w sobie, tym gorzej wyglądałam.

Ileż to razy miałam wrażenie, że każdy się na mnie gapi. Porównywałam też ile miejsca zajmuje osoba szczupła, a ile ja (np. w autobusie) i oczywiście, jako że zajmowałam więcej, to miałam z tego powodu wyrzuty sumienia, albo udawałam, że tak nie jest. Teraz jak o tym myślę (i piszę) to wydaje mi się to skrajnie głupie, ale myślę, że nie byłam sama.

Z drugiej strony bywa tak, że jestem niewidzialna. Oczywiście dla płci przeciwnej. Nie zrozum mnie źle, mam kontakt z mężczyznami i normalnie z nimi rozmawiam (choćby nawet w pracy), ale jeśli jestem w miejscu o charakterze nieformalnym, gdzie nawiązują się "romantyczne znajomości", to w ogóle nie jestem brana pod uwagę. Już o tym wcześniej wspominałam, że teraz się tym nie przejmuję i czekam na swój sukces, wtedy zacznę się martwić o facetów :).

No i właśnie, czy to, że jestem zauważalna (na ulicy, w miejscach publicznych itp.) to czy jest to złe? Dla mnie nie do końca. Każdy mnie kojarzy i nie muszę się dwa razy przedstawiać. To bardzo ułatwia nawiązywanie nowych znajomości. Gdziekolwiek dwa razy się nie pojawię to jestem rozpoznawana. W moim zawodzie jest to dosyć ważne, więc dla mnie bomba. Chociaż przyznam, że raz jedna kobieta mnie nie rozpoznała, a byłam tak pewna swojej charakterystycznej sylwetki, że aż się zdziwiłam.

Zastanawiam się tylko, czy jak schudnę to nie stanę się...nijaka? Jak tysiące innych, niewyróżniających się, dziewczyn, na które spojrzysz i...nic. Wiem po sobie, mam słabą pamięć do twarzy i muszę mocno się wysilać żeby kogoś rozpoznać, chyba, że ktoś jest bardzo charakterystyczny. A ja...sama nie wiem? Czas pokaże.

sobota, 11 sierpnia 2012

Zmiana perspektywy

Niezależnie od tego ile ważę i ile centymetrów mam w pasie - zawsze "na oko" wiem, które spodnie będą na mnie dobrze leżały.

Mam kilka par spodni, i jak to bywa z osobami wiecznie odchudzającymi się, są w różnych rozmiarach. Zostawiłam sobie dwie pary, które są na mnie stanowczo za małe i jedną, która jest stanowczo za duża (do chodzenia po domu).

Te za małe zostawiłam na później. Obie pary w moich oczach są bardzo wąskie, a zwłaszcza pewne białe rybaczki, które nosiłam ważąc ledwie ponad 60 kg. Te dla mnie są tak wąskie, że wyglądają jak dla dziecka. I pomyśleć, że kiedyś bez problemu w nie wchodziłam i patrząc na obwód nie myślałam - matko! Kto w to wejdzie!

No, ale to są przypadki ekstremalne. Również ważąc te kilka kilo mniej, moja perspektywa powoli zmienia się. Miałam pewne spodnie, które były bardzo ciasne i zapinałam je pod brzuchem - okropność swoją drogą. Na pierwszy rzut oka wiedziałam, że będą za małe, ale to był prezent, więc je zostawiłam. Teraz jak na nie patrze to wiem, że w nie wejdę. Po prostu. Rozkładam je przed sobą i wiem, że będą w sam raz. Za kilkanaście/kilkadziesiąt kilo zaś spojrzę na nie i stwierdzę: spadochron! Byłam aż tak ogromna?

wtorek, 7 sierpnia 2012

Rozwalam się...

Powoli wychodzę z choroby. Nagle dostałam zapalenia wszystkiego co się da (ucha, oka i gardła), więc siedzę w domu, łykam antybiotyki i...czuję, że rozchodzę się na boki.

Euforia jedzenia zdrowych rzeczy minęła. Nie chce mi się gotować, na obiad robię byle co, byle szybciej, kolacja to zazwyczaj owoce + kefir (dodałabym płatki owsiane, ale się skończyły...) Do tego dostałam okres i spuchłam.

Znam siebie i wiem, że kiedy już tak nie skupiam się na diecie, to jest to prosta droga ku zgubie i zjedzenia czegoś niedozwolonego. Kiedy otwieram lodówkę, to bezwiednie rozglądam się na boki, patrze co tam ciekawego rodzice mają na półkach, zaglądam do ich garnków myśląc, przecież łyżka na próbę z nikogo nie zrobi grubasa. A właśnie nie! Jedna łyżka, potem druga...trzecia...i lawina pójdzie!

Najgorsza jest u mnie rutyna. Ostatnio z lenistwa zrobiłam więcej piersi z kurczaka i jadłam ją przez 3 dni. A uwierz, jedna potrawa przez 3 dni to u mnie masakra i ja muszę zjeść natychmiast coś innego! Wiem, że nie jest to najzdrowsze, że ponoć żołądek lepiej sobie radzi z jedzeniem, kiedy wie co zaraz dostanie, ale kiedy czuję rutynę w diecie to zaraz mija mi ochota na zdrowe odżywianie.

Czujność! Przede wszystkim czujność mnie uratuje! Zastanawiam się nad zwiększeniem sobie reżimu. Na razie bezwstydnie jem ser żółty (a ostatnio coraz więcej, bo nie chce mi się robić zmyślnych potraw), śmietanę i kiełbasy. Z drugiej strony niby nic się złego nie dzieje, dalej jem bez wpadek, chudnę (na szczęście waga dużo nie podskoczyła podczas okresu, tylko 200g., co jest wyczynem, bo zazwyczaj "tyłam 1-2 kg.)

No nie wiem...na pewno dobrze mi zrobi sport, ale wolę zjeść do końca antybiotyki i wtedy jeździć na rowerze i może coś nowego wymyśle...

piątek, 3 sierpnia 2012

Jak wygląda związek z grubaską? (cz. 2)

Dziś przypomniałam sobie o jeszcze jednym typie związków z grubaską, chyba równie typowym jak on szczypior, ona gruba. Panie i Panowie, oto...



...dwa szczęśliwe grubasy! Ich na pewno połączyła miłość do jedzenia. Mimo, że  myśląc o grubasce zazwyczaj wybieramy dla niej równego grubasa, ja aż tak często takich par nie widzę. Takie związki zazwyczaj spotyka się w mniejszych miastach USA (bo na Manhattanie czy w Hollywood są sami piękni, wysportowani), a wiadomo, że Stany to siedlisko niemoralnego konsumpcjonizmu. 

No bo z czym może się kojarzyć taka para? Z wiecznym, obscenicznym, skandalicznym i gorszącym obżeraniem się. Są ze sobą szczęśliwi, nie mają żadnych hamulców i ograniczeń. Jedno drugiego karmi i dzięki temu, że nie liczą wiecznie kalorii są zawsze uśmiechnięci i mają ogromne poczucie humoru. 

Wydawać by się mogło, że para niepokojąco idealna. Nie wypowiem się, nigdy w takim związku nie byłam, ale dla własnego zdrowia wolałabym schudnąć niż kupować suknię ślubną XXXXL i równie ogromny garnitur.

Kończąc już temat związków grubaski, muszę dodać, że u facetów to absolutnie nie ma znaczenia. Równie powszechnie widzę grubasa z laską (znam takiego jednego, 1,8 m. wzrostu i 150 kg. żywej wagi + fotomodelka), jak i grubasa z dziewczyną o normalnej figurze i z grubaską (dużo rzadziej).

Grubaski oczywiście bywa, że znajdują faceta o normalnej budowie, cudem by jednak było gdyby w takiej zakochany był atleta. Są jeszcze mężczyźni (feedersi) którzy kochają grube i je dodatkowo dokarmiają, żeby były jak najgrubsze, ale takiego związku...nikomu nie życzę.