wtorek, 29 kwietnia 2014

Wyobraźnia a rzeczywistość

Wczoraj - jak co jakiś czas - popadłam w melancholię. No wiesz, z nudów, no i pogoda jakaś nie taka... aaa nieważne.

Wyjazd do Kanady już na 100 proc. został odroczony na sezon zimowy, czyli do...listopada. Nie mam pracy, nie schudłam tyle ile chciałam, miłości nie znalazłam, generalnie blog jest o moich porażkach życiowych :D


Wczorajsza niedziela była ciężka. Wiedziałam, że w poniedziałek pójdę do sklepu rozmawiać z kierowniczką, która raczej miała mnie zatrudnić w charakterze kasjera, albo kogoś podobnego, więc siedziałam u rodziców w domu i rozpaczałam nad swoją przyszłością, że będę najgorszą kasjerką z gradową chmurą nad głową i do każdego klienta będę mówiła znudzonym tonem: "czego?", "co osoba chciała?" lub ewentualnie: "co osoba tyle tego nabrała", albo: "w niedzielę to się do kościoła chodzi, a nie do sklepu!"

Żeby tego było mało...na koniec dnia dowiedziałam się, że M. chyba znalazł sobie dziewczynę (pokrętną drogą, nie pytaj), więc oczywiście jak na dziewczynę, która dawno sobie dała z nim spokój - rozpłakałam się i przypomniałam sobie wszystkie najgorsze z nim momenty. Tak dla otuchy.


Oczywiście pewną pociechą jest to, że tak czy siak polecę do tej Kanady, tylko zastanawiałam się, za jakie grzechy muszę tyle czekać i czemu nie może być idealnie, czyli do Kanady poleciałabym na początku maja, ważąc 60 kg. i zostawiając rozpaczającego za mną M., który już nigdy w życiu by się po mnie nie pozbierał, ja za to w tej Kanadzie robiłabym błyskotliwą karierę i wróciła po roku z przystojnym kawalerem :P

W poniedziałek za to okazało się, że - jak to zwykle w życiu bywa - tak źle nie jest. Dostałam z samego rana telefon z firmy, która bardzo mi się podobała, ale nie wierzyłam, że dzięki swoim umiejętnościom mogłabym znaleźć pracę w państwie, w którym najlepiej jest mieć duużo dobrych znajomości. W każdym razie odebrałam telefon i przygotowując się na standardowy tekst w stylu: "Pani aplikacja była na bardzo wysokim poziomie, ale jednak znaleźliśmy kogoś bardziej odpowiadającego naszym wymaganiom" usłyszałam: "proszę się stawić do pracy jutro na godzinę 9 rano".

Poczułam się jakbym wygrała milion dolców. Życie jest jednak piękne!


Ps. Może nawet odważę się zważyć i do Kanady wylecieć szczuplejsza? Nic w końcu straconego, aczkolwiek nie łudzę się, że nie przytyłam...w końcu przez 2 miesiące nie trzymałam równo diety, co prawda mieszczę się we wszystkie swoje ciuchy, ale i tak podejrzewam, że z pięć kilogramów poszło do góry.

niedziela, 27 kwietnia 2014

Randka z idealnym facetem

Poszłam do kina z idealnym dla mnie facetem. Jest wysoki, ma niski, ciepły głos, jest czarujący i potrafię z nim rozmawiać bez końca.

Jest niezwykle inteligentny, można z nim rozmawiać o polityce, sztuce, podróżach, sporcie (ok, to nie jest mój ulubiony temat :D), nowinkach technologicznych i odkryciach naukowych, historii, literaturze i muzyce. Do tego pośmiać się z głupich filmików, czy zdjęć kotów w internecie. Słowem: o wszystkim, a jeszcze do tego robi to w tak interesujący sposób, że człowiek nigdy się nie nudzi.

Daje mi przestrzeń, nie wydzwania dzień w dzień, ale kiedy to robi, to buzia sama mi się uśmiecha, bo wiem, że sobie pożartujemy.

W towarzystwie potrafi rozmawiać z każdym. Od zwykłego robotnika, po szalonego doktorka z politechniki. Potrafi oczarować każdego, w tym moje koleżanki. Poza tym jest opiekuńczy i mówi, że niech ktoś mnie zrani, to zaraz mu przywali i generalnie pomści moją cześć i te sprawy ;).

I nie mów mi, że idealizuje gościa, bo znam go od...małego.

To mój ojciec.


sobota, 19 kwietnia 2014

Przyczyna bólu duszy

Korepetycje mi się kończą, z A. od dawna nie spotykam się, ani nie rozmawiam, pracy jak nie miałam tak nie mam, ambasada nadal milczy...a ja? Zaczynam odczuwać kryzys egzystencjalny.

W środę przyszłam do swojej psycholki i ledwo usiadłam, a ta zapytała co to za mina. A minę miałam zapewne z lekka zblazowaną. Od dłuższego czasu nic mnie nie emocjonowało, a zakończenie relacji z A. nie wydawało mi się nawet godne opowiedzenia.


Historia z ambasadą spowodowała jedyne, że się niemiłosiernie wkurwiłam, a potem oklapłam i z apatyczną miną zaczęłam dalej czekać na dalszy rozwój wypadków, a że wpływu na to żadnego nie mam, zaczęłam czuć się jak rozbitek na bezludnej wyspie.

Z tego wszystkiego zastanawiałam się dokąd zmierzam i "kim ja się kurwa stałam", aż doszłam do momentu w którym stwierdziłam, że nie wiem jaki jest sens mojego życia. To się nazywa weltschmertz i podobnie jak niemieccy poeci z epoki romantyzmu, którzy nie mieli niczego lepszego do roboty, zaczęłam rozważać różne tematy egzystencjalne, filozoficzne itp. W końcu mam dużo czasu, nie?

Wiesz, trudne dla takiej osoby jest zdanie sobie sprawy z tego, że nie jest wyjątkowa, posiadająca wzniosłe myśli, ani ciekawe przemyślenia, tylko po prostu...nudzi się. A nuda to coś złego, jest źle postrzegana, przecież "tylko nudni ludzie się nudzą". Ja nie mogę się nudzić!

Niewykluczone, że moje huśtawki nastrojowe związane z M. oraz równie dziwna relacja z A. spowodowana była tym, że jestem młoda i potrzebuję wielu bodźców, rozrywki, emocji i wyzwań, które moja poprzednia praca od jakiegoś roku mi nie zapewniała, a zakończenie jej po prostu dobitnie mi to pokazało, bo oprócz braku comiesięcznej wypłaty, niewiele zmieniło się w moim życiu.

Wiadomo, dla każdego ważne jest coś innego, ale to co nas łączy to upodobanie do wyzwań. Ja od jakiegoś roku żadnych realnych wyzwań nie mam, a mój zmęczony nic-nie-robieniem mózg wymyśla farmazony, byle nie zlasować się.

Najgorsze było jednak przede mną. Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że jestem niemiłosiernie znudzona, to stwierdziłam, że potrzebuję natychmiast pracy zajmującej mi te 8 godzin dziennie. Niestety...zostałam zmuszona do zejścia z piedestału moich ambicji i obniżyć wymagania dotyczące stanowiska pracy za średnią krajową i aplikować do...sklepów.


To koniec butnej i zarozumiałej Ciam. Zaraz idę na pogrzeb własnej dumy.

wtorek, 15 kwietnia 2014

Psychopata to może za duże słowo...

Wrócę na chwilę do M. (od razu informuje co bardziej nerwowe jednostki, że nie - dalej z nim nie piszę ;)). Któregoś pięknego dnia, zagaiłam go o to, dlaczego jest tak nieufny do ludzi, czemu podaje możliwie najmniej informacji o sobie i ze wszystkim jest mocno enigmatyczny. Powiedział mi w końcu, że kiedyś miał do czynienia z wariatką, która go prześladowała.

Stwierdziłam wtedy, że przesadza i wymyślił tę historię, żeby wyglądać bardziej tajemniczo. Po poznaniu A. zrozumiałam M. także pod tym względem.


Zerwałam z A. chociaż on ciągle do mnie wypisuje i prosi o to, żebym wróciła. Na początku nawet biłam się z myślami i stwierdziłam, że może faktycznie wrócić, a potem jakoś to będzie? Dobrze, że wygrała myśl, że bardziej egoistyczna bym nie mogła być.

A. próbuje wszystkich chwytów: prośby, subtelne groźby, mówi, że czuje się strasznie i cierpi niewysłowione katusze, by chwilę później proponować mi "układ" mówiąc, że wszystko co do tej pory powiedział było grą, bo on tak naprawdę nie ma uczuć.

Odkąd zwyzywał mnie od suk i kazał "spadać na szczaw", przestałam się odzywać, bo stwierdziłam, że polubownie i bez ofiar nie da się z nim zerwać. Dziś rano z kolei na Facebooku pojawił się nowy filmik, na którym zostałam oznaczona. Był to A. który deklamuje inwokację do mnie.


Wiesz, dla osoby postronnej, nie znającej A. ani nie siedzącej w mojej głowie, to może być proste. A. to wariat, Ciam powinna go rzucić i będzie problem z głowy. Inni z kolei mogą stwierdzić: Boże! Ciam! On Cię strasznie kocha! Drugiego takiego nie znajdziesz!

Dlaczego dla mnie jest to tak trudne? Bo uczucia kłębiące mi się w głowie są sprzeczne. Staram się powiedzieć, że w relacjach międzyludzkich nic nie jest czarno-białe. Z kolei w toksycznych relacjach nie ma stuprocentowych ofiar, ani stuprocentowych katów. Od dłuższego czasu jestem uwikłana w trójkąt dramatyczny: ofiara-kat-wybawca. Na czym to polega?

Raz wchodzę w rolę ofiary, raz kata, a innym razem wybawcy. Rola ofiary może przeistoczyć się w rolę kata, bo będąc ofiarą mogę kimś manipulować, będąc wybawcą mogę być katem, bo uzależniam kogoś od siebie, a będąc katem mogę być jednocześnie ofiarą, bo staram się bronić. Można się bawić do utraty tchu.


Wracam ponownie do pytania: dlaczego weszłam w relację z A? W końcu niemal od początku miałam znaki, że A. normalny do końca nie jest. Tłumaczyłam to sobie, że może to jednorazowy wyskok, a potem, że i tak wylecę z Polski, więc jakoś to się rozejdzie po kościach. A wiadomo, że jak człowiek zaczyna drugiego tłumaczyć, to ma w tym jakiś cel...Wydaję mi się, że problem tkwi w tym, że mam tak niskie poczucie własnej wartości, że ogromne zainteresowanie A. było znacznie podnoszące moje ego. Po zerwaniu poczułam się tak samotnie, że miałam ochotę zadzwonić do niego i powiedzieć, żeby wrócił.

Nie zrobiłam tego jednak, bo jestem świadoma, że A. ponowne zerwanie strasznie by przeżył, a ja - ogromna egoistka, która chce by każdy mnie lubił - stwierdziłam, że nie chcę żeby A. źle mnie wspominał.


Oczywiście mój boski plan diabli wzięli, bo możliwe, że A. i tak będzie się na mnie mścił. Nawet teraz czuję sprzeczne uczucia. Z jednej strony normalne przerażenie, bo co jak zacznie mnie nachodzić? Z drugiej: wyrzuty sumienia i złość na siebie, że sama tego chciałam, a z trzeciej...satysfakcja? Patrzcie: on tak się na mnie zafiksował, że nawet nagrywa dla mnie filmik...

czwartek, 10 kwietnia 2014

Single again?

To był straszny dzień. Zaczął się od pobudki o 5 rano, a skończył na katastroficznej wizji ciężarnej Ciam żyjącej w patologicznych warunkach bytowych. W międzyczasie wypełniałam w panicznym pośpiechu wniosek wizowy do Kanady i...nie zdążyłam.

Prawdę mówiąc lepiej żebym tego dnia nie wstawała z łóżka. Wiadomo było, że o godzinie 16 ma zostać otwarta inicjatywa na 2014 rok. Właściciel firmy, która miała mi pomóc z Kanadą, oświadczył, że wniosków wizowych będzie mniej niż w zeszłym roku i jak chcę to mogę sama spróbować, bo to trudne nie jest, trzeba tylko trzymać rękę na pulsie. No to uwierzyłam w siebie i stwierdziłam, że dam radę.

Od godziny 15.30 siedziałam z zakasanymi rękawami przed komputerem i czekałam błagając boga prądu żeby mi psikusa nie zrobił. Taa...skończyło się na tym, że odświeżałam nie tę podstronę ambasady co trzeba, później serwery zostały przeciążone i ostatecznie znalazłam się na liście rezerwowej. Przede mną jeszcze 27 osób.


Dwa miesiące żyłam w myślach w Kanadzie. Niby nie zbierałam na jej temat informacji, nie udzielałam się na forach tematycznych, nie szukałam kontaktu z podobnymi do mnie osobami, ale i tak wizja pracy w Kanadzie tak mnie pochłonęła, że całe swoje życie dostosowałam do niej. Powoli zamykałam polskie sprawy, a te, które trudno było zamknąć (czytaj: A.) miały same rozwiązać się po wyjeździe. Oczywiście teoria swoje, praktyka swoje...

Moją pierwszą reakcją na niezałapanie się na wniosek to była oczywiście rozpacz. Poczułam się oszukana i zdradzona, do tego A. mnie wkurwiał durnymi pocieszeniami, że razem polecimy do Anglii czy Holandii i wszyystko będzie dobrze.

Dupa tam. Kanada mnie nie chce, a ja z tego bólu i rozpaczy rozpije się, a potem stoczę do rynsztoku i już o mnie nie usłyszysz nawet w programie Uwaga, bo byłabym zbyt klasycznym przypadkiem utraconych nadziei na lepszą przyszłość. Myśl, że miałabym załatwiać wizę do innego państwa, albo wylądować w jakimś mieście europejskim tak mnie przygnębiła, że z tego wszystkiego popłakałam się.


Dla A. z kolei najważniejszym pytaniem tego dnia było, czy ja coś do niego czuję, bo wygląda na to, że zamierzałam go kopnąć w dupę po wylocie. Wahałam się długo czy wyznać mu prawdę, ale w końcu odważyłam się przyznać, że to raczej nie to i chyba powinniśmy się rozstać.

Reakcja A. była wbrew pozorom spokojna, a on sprawiał wrażenie jakby się tego spodziewał. Najgorsze było jednak przede mną. Kiedy stałam już w kurtce i praktycznie gotowa do opuszczenia jego mieszkania, on nagle poprosił mnie żebym usiadła, bo ma mi coś ważnego do zakomunikowania.

Tu muszę na chwilę przystanąć i napisać kilka słów wyjaśnienia. Otóż mam wrażenie, a czasem oczywiste podstawy do tego, by uważać, że A. to mitoman i wierutny kłamca, który myśli, że polecę na czułe słówka obietnic bez pokrycia. Jego intencje (manipulowanie mną) są aż nadto widoczne i jeszcze bardziej mnie rozsierdzają. Usiadłam więc koło niego szykując się na kolejny pokaz operowych emocji mający na celu wzbudzenie we mnie poczucia winy. Bylebym tylko została.


Co A. miał mi do powiedzenia? Stwierdził, że on ma intuicję, dobre oko, jest dobrym psychologiem i widzi, że mam...pierwsze objawy ciąży. Wg niego tymi objawami była huśtawka nastrojów (no heloł, huśtawki to ja mam odkąd zaczęłam dojrzewać) i wzmożony apetyt (??Raz stwierdziłam, że w sumie to jestem głodna). Na koniec oświadczył, że on mnie przeprasza, że wcześniej mi tego nie mówił, ale raz nam...gumka pękła.

Moja wizja dziadowania to nic w porównaniu z obrazem patologicznej rodziny z Ciam - matką bez instynktu macierzyńskiego i A. - człowiekiem, który dużo gada i mało robi. Z tego jego gadania wynikało, że on zabrania aborcji, w razie czego dziecka nie wyprze się i będzie ślub. A wszystkie te rewelacje były okraszone bananem na jego twarzy i rosnącym moim przerażeniem. Wieczór zakończyłam spacerem do sklepu po test ciążowy i mamrotaniem pod nosem, że moja dusza obumrze od takiego zamknięcia w klatce i braku niezależności.

Serio, wiem, że ktoś może mnie posądzić o bycie samolubną (wszyscy jesteśmy, deal with it), ale brak strachu o byt drugiej istoty i nie przejmowanie się zanadto przyszłością są dla mnie ogromnymi atutami. Mogę spać pod mostem, wracać pijana do domu wężykiem, albo nie wracać wcale i w ogóle żyć z dnia na dzień, a przy dziecku i z mężem na karku widzę tylko złowróżbny napis na tle krwistoczerwonego zachodzącego słońca: ODPOWIEDZIALNOŚĆ. Dziecko wymaga stałej opieki, a wystarczy, że spojrzysz, albo powiesz nie tak, za rzadko przytulisz, czy cokolwiek i już trauma na całe życie gotowa.

Rano pomyślałam, że A. blefuje z tą gumką, ale i tak zrobiłam test, który wyszedł oczywiście negatywny. Zabrałam się i poszłam słysząc jęki i zawodzenie: "Nie zostawiaj mnie!". Jestem znowu singielką.

Ps. Wbrew wcześniejszej rozpaczy, z Kanadą nic straconego. Jestem stosunkowo wysoko na liście rezerwowych i prawdopodobnie dostanę się przy pierwszym odrzucie wniosków wizowych (bo ktoś nie zapłaci, źle wypełnił, podał błędne dane itp.) Jak to moja koleżanka stwierdziła: Kanada Cię nie odrzuca, tylko uczy cierpliwości.

piątek, 4 kwietnia 2014

Jestem z psychopatą, ale za to nie muszę się już odchudzać

Nie muszę się już odchudzać. Przynajmniej według niektórych. Ja jednak staram się trzymać fason i chociaż dbać o to, żeby nie przytyć.

Jakiś czas temu siedziałam u A. w mieszkaniu. Jego współlokatorka wyraźnie potrzebowała towarzystwa, więc siedziała razem z nami i opowiadała o swoich imprezach (21-latka, dajmy jej się wyszaleć :)). Nagle wpadła na pomysł żeby zamówić pizzę. Ja stanowczo powiedziałam, że pasuję, bo się odchudzam (taaa...bliżej prawdy jest to, że jem zdrowo, niż że się odchudzam). Ona popatrzyła na mnie z nieukrywanym szokiem i zapytała: Ciam, ale po co ty się odchudzasz??

Matko święta, dawno czegoś takiego nie słyszałam. W to, że mam nadwagę (albo i otyłość) to nikt nie wątpi, ale niektórzy uważają, że i tak świetnie wyglądam.

Podobnie zresztą mój kolega. Znam go kilka ładnych lat (dziesięć?) i nawet nieśmiało proponowałam coś więcej ze trzy lata temu, ale on wtedy zręcznie mi odmówił. Teraz za to lata za mną i daje wyraźnie do zrozumienia, że chciałby porandkować, poflirtować, ale ja z kolei nie jestem zainteresowana. Kiedy mu w końcu wytknęłam to, że odrzucił mnie kilka lat temu, on stwierdził, że wtedy wyglądałam jak mały chomik. Teraz za to gwiazda.

Cóż, mój kolega został dowodem na to, że będąc sporo grubsza, nie miałabym za wiele szans u innych. No przynajmniej u większości, nie generalizujmy :). U większości też bałabym się przytyć, bo chomików jak widać odrzuca się bez zastanowienia.

Pewnie też zastanawiasz się co z A. Rzucenie go jest trudniejsze niż myślałam i wygląda na to, że nie skończy się na jego nadszarpniętej dumie, a zranionym sercu i zszarganych nerwach. W tym moich. Wczoraj zirytowałam się z jego powodu i rzuciłam słuchawką mówiąc, że idę spać, jutro na spokojnie się zobaczymy, a do mnie nawet niech nie próbuje jechać, bo śpię i mu nie otworzę. Dodam tylko, że nie krzyczałam, nie byłam zdenerwowana, bardziej śpiąca i zniecierpliwiona.

Zaraz po zakończeniu rozmowy dzwonił, a właściwie WYDZWANIAŁ. Bałam się, że przyjedzie do mnie, wybije okno (mieszkam w domu na parterze), zrobi z siebie idiotę przy sąsiadach, albo coś podobnego. Potem w okolicach 23 napisał mi na Facebooku, że jedzie do mnie, ale ja wyciszyłam telefon i...zasnęłam.

Rano zobaczyłam miliard nieodebranych połączeń do mniej więcej północy, a potem od 7 rano. Zadzwoniłam do niego i usłyszałam radosny głos, że właśnie je śniadanie i zaraz jedzie na jakieś spotkanie. Potem tylko wspomniał o ciężkiej nocy i że mnie przeprasza. Oczywiście opieprzyłam go, że nie myśli logicznie, że może wyciszyłam telefon, albo po prostu nie chcę gadać i mnie do niczego nie zmusi. Ten tylko uspokoił mnie, że krzywdy by mi nie zrobił (czyli co? Wyczuwa mój strach?), tylko co najwyżej przyjechałby i śpiewał mi pod oknem. W jego oczach to romantyczne, w moich po prostu...straszne.

Prawdę mówiąc, że A. nie jest typem faceta o mocnych nerwach, wiedziałam już wcześniej. Czasem pokazuje swoje drugie ja - psychopatyczne, zaborcze i...zatrważające. Widzę jego reakcje na odrzucenie i krytykę, które łagodnie mówiąc - nie są spokojne. Wiem zresztą z jakiego powodu, ale to nie zmienia faktu, że nie chcę być z kimś mówiąc wprost - nieobliczalnym. Ok, może jestem Drama Queen i mam bogatą wyobraźnię. Nie sądzę, żeby A. był typem faceta, który w napadzie szału zrobi mi krzywdę i potem już tylko usłyszysz o mnie w programie Uwaga, ale mimo wszystko czasem boję się.

Wczoraj śpiąc u niego miałam koszmar. Śniło mi się, że idę w jego stronę wkurzona z jakiegoś powodu, a on wygina się jak opętany przez samego rogatego i błyska białkami oczu, a ja stoję i krzyczę przerażona...

Może to po prostu wyrzuty sumienia?