niedziela, 16 maja 2021

Płynę na fali

 Powoli osiągam znowu stan spokojnej, niezaburzonej rzeki. Gdzieś czytałam definicję równowagi wewnętrznej, która mniej więcej mówi o stanie, w którym dana osoba jest psychicznie stabilna i jest gotowa na małe i średnie zmiany w życiu. Studiami już nie denerwuję się aż tak bardzo. Uniwersytety w Australii teraz cierpią na brak studentów międzynarodowych więc mam nadzieję, że będą na mnie patrzeć przychylniejszym okiem.

Czasem dopadają mnie czarne myśli, że nie zdam, zwłaszcza, że razem z mężem rozpowiedzieliśmy już wszystkim, że zaczęłam studia, łącznie z wielkim CEO naszej firmy. To była mega historia. Jednego dnia mieliśmy (w sensie cała firma) spotkanie z osobami z zarządu. Po przemówieniach i oklaskach podeszłam do szefa, przedstawiłam mu się, powiedziałam coś w stylu, że jestem jego wielką fanką (olaboga, trzymajcie mnie, ale na usprawiedliwienie powiem, że on ma swój kanał na youtube i udzielił wywiadu dla studentów MBA w USA) i powiedziałam, że studiuję logistykę. Ten na to, że to super i, że jakbym czegoś potrzebowała, to mam dać znać.

Czuję wewnętrzny dysonans. Z jednej strony chcę być człowiekiem sukcesu i jak on przemawiać przed tysiącem ludzi, a z drugiej czytam Krytykę Polityczną, w której mówią, że świat jest niesprawiedliwy i klasa średnia nigdy nie dojdzie do klasy wyższej (a przynajmniej będzie nam baaardzo trudno i żadne kołczingowe guru nam w tym nie pomoże). No to jak z tym jest? Myślę, że lepiej jest myśleć pozytywnie i mieć nadzieję, że dzięki ciężkiej pracy możemy w życiu coś osiągnąć, niż zdziadzieć w fabryce i być zgorzkniałym cynikiem. W Australii chyba bardziej wierzę w "Amerykański sen" niż w Polsce. Zauważyłam, że tu jestem bardziej odważna, bo żaden z rodaków mnie nie widzi i nie ocenia. Czy Polacy rzeczywiście są bardziej krytyczni, czy to ja nie przejmuję się opinią "obcych"? Sama nie wiem, ale odkąd wyjechałam z Polski dużo mniej zaprzątam sobie głowę myślami o tym, co ludzie pomyślą. 

Dieta. Obecnie jem według przepisów dietetyka. W weekend gotuję na cały tydzień. Raz prawie zjadłam coś spoza planu, ale po otwarciu lodówki i zobaczeniu milionów pudełek stwierdziłam, że szkoda mojego zachodu na chwilę wątpliwej przyjemności. Plan chyba działa.

Teraz nie jestem głodna i nie mam silnej ochoty na podjadanie. Wcześniej jednak miałam z tym problem i napisałam do dietetyka, co mam robić i czy może mi napisać nazwę jakichś tabletek na hamowanie głodu, a on odpisał, że mój organizm ostatecznie przyzwyczai się i nie będę miała napadów głodu. 

Zastanowiłam się nad tym. Czy mylę napady głodu z normalnym głodem? Jedząc zdrowo 2200 kalorii dietetyk pewnie myślał, że to niemożliwe, żebym odczuwała realny głód. Żeby było śmieszniej od tamtej pory nie czułam głodu, ale może przed okresem to się zmieni.

Automatyzm w tym przypadku bardzo przydaje się. Wcześniej pisałam o eliminowaniu jak największej ilości decyzji, żeby nie wyczerpywać niepotrzebnie zasobów silnej woli. Nie jestem smakoszem, ani wirutuozem kuchni więc nie przeszkadza mi jedzenie tego samego dania przez trzy dni. Organizacja życia wyzwala, a nie ogranicza. Ludzie myślą, że jeśli dadzą sobie codziennie wolność wyboru śniadania to będą szczęśliwsi od tych, którzy mają tygodniowy plan posiłków. Rozumiem, też przez to przechodziłam. Myślałam, że zorganizowani ludzie są robotami, którzy bezmózgowo przechodzą przez całe życie. Jest jednak totalnie na odwrót. Im mniej według nas mało znaczących decyzji podejmiemy w ciągu dnia, tym więcej mamy energii i czasu na te naprawdę ważne. W odróżnieniu od komputera, to ja kontroluję i decyduję o tym, co jest ważne, a co nie, przez co wyrażam siebie i swoją osobowość. Wyrabianiem nowych nawyków definiuję siebie jako osoba zorganizowana, uprawiająca regularnie sport i jedząca zdrowe jedzenie. Poza tym identyfikuję się jako osoba wciąż doskonaląca się i poszerzająca wiedzę. 

Żeby było śmieszniej teraz mąż definiuje mnie jako przyszła pani prezes. Dalej oficjalnie nie zaczęłam studiów, a my już marzymy o MBA w USA. Swoją drogą czy oglądałaś/ oglądałeś film "Rekrutacyjny skandal"? Raczej nie będę celować w tak prestiżowe studia, ale to kolejny cios w moją wiarę, że ciężką pracą można wysoko zajść. 

Patrząc wstecz widzę jaki popełniłam błąd w Polsce. Może nie tyle zły kierunek studiów (historia sztuki), ale raczej brak sensownych kontaktów i perspektywy na lepsze jutro spowodowało, że zmarnowałam swój talent. Teraz zaczęłam na odwrót. Nie czekam na rozdanie dyplomów i już teraz tworzę sieć kontaktów. Raz - przedstawiłam się prezesowi firmy, dwa - napisałam do twórców amerykańskiego podcastu na temat logistyki i zarządzania łańcuchem dostaw (serio! Ludzie tworzą podcasty na KAŻDY temat) i dostałam maila do prezesa firmy logistycznej, któremu podrzuciłam swoje odpicowane przez firmę zewnętrzną CV. Ten z kolei podrzucił je do swoich ziomków i polecił przy okazji odpicowanie profilu na Linkedinie. Mam plan zrobienie profesjonalnej sesji zdjęciowej żebym wyglądała jak kobieta sukcesu. Mam nadzieję, że wyfotoszopują mnie na trochę szczuplejszą, hehe. 

Nie łudzę się, że z dnia na dzień osiągnę mega sukces i będę spała na pieniądzach, ale nikt (oprócz szczęśliwców loteryjnych i spadkobierców zapomnianych bogatych wujków czy babć) nie zostaje z dnia na dzień bogaty.

niedziela, 2 maja 2021

Opór

 Tyle lat próbuję zmienić nawyki, że chyba wykształciłam nawyk planowania zmiany nawyków i natychmiastowego sprzeciwu zmiany. 

Mam wrażenie, że to tak skomplikowany węzeł, że najlepiej poddać i położyć się do łóżka z paczką chipsów i oglądać głupie filmiki na Facebooku (jak zrobiłam wczoraj). Jestem beznadziejna.

Od tygodnia planuję wydrukować sobie pomoc przy zmianie nawyków, którą znalazłam w książce „Siła Nawyku” Charlesa Duhigga, który udowadnia, że działamy w pętli wskazówka - działanie - nagroda. Wystarczy zauważyć wskazówkę, zamienić działanie i znaleźć nagrodę równie dobrą jak haj po czekoladzie. Z jakiegoś powodu jednak odwlekam ten moment, w którym zacznę zauważać i zapisywać momenty, w których mam ochotę na coś słodkiego. 

Może jak napiszę głośno i wyraźnie jak mi ciężko to magicznie zmienię to z czym się zmagam. A najlepsze jest to, że napisałam dietetykowi, że wszystko jest super i nie chodzę głodna. Dnia następnego jednak poczułam głód, który zaspokoiłam najpierw dwoma marchewkami, a potem...popłynęłam rozczarowana, że nawet na diecie 2200 kalorii jestem głodna.

Z tego wszystkiego zapisałam się jako wolontariusz do badania mózgu obrzartuchów. Uzupełniłam ankietę, a potem - jeśli się nadam - naukowcy mają mi zrobić rezonans magnetyczny mózgu pokazując zdjęcia jedzenia (czy coś koło tego). Zawsze chciałam brać udział w eksperymentach mających na celu pomoc przy odchudzaniu. Mam nadzieję, że mnie wezmą i powiedzą co jest ze mną nie tak.


niedziela, 25 kwietnia 2021

Nawyk organizacji

 Wielokrotnie czytałam o wielkich biznesmenach czy ludziach polityki jak Mark Zuckerberg, Steve Jobs czy Barack Obama i Hillary Clinton, którzy by zaoszczędzić czas i energię, ubierają się zwykle w to samo. Czasem się nad tym zastanawiałam. Dla mnie wybór "kreacji" zajmuje raptem chwilę, więc nigdy nie uważałam ten trik za użyteczny. Nie dawało mi to jednak spokoju. Dlaczego czytając wywiady z mózgami tego świata często natykałam się na tę informację przedstawioną w formie lifehacka?

Ostatnio czytałam książkę o nawykach, które odpowiednio wykształcone są właśnie takimi użytecznymi trikami ułatwiającymi życie. Nawyki powodują, że nie marnujemy silnej woli na trywialne rzeczy, jak na przykład wybór spodni, bo jak się okazuje, każdy wybór przed którym stoimi powoduje, że wyczerpujemy energię, którą moglibyśmy wykorzystać na bardziej konstruktywne myślenie. 

Niestety bez odpowiedniego nadzoru można uformować bardzo szkodliwe nawyki jak np. w moim przypadku objadanie się. Na szczęście świadomie możemy je zmieniać i tworzyć nowe.

Uzbrojona w tę wiedzę postanowiłam zorganizować sobie życie i wykształcić nawyki, które pomogą mi uporać się z pracą i nauką. Jednym z nich jest gotowanie posiłków na cały tydzień według zaleceń dietetyka, dzięki czemu nie będę musiała zastanawiać się co zjeść i co kupić w sklepie. Znalazłam polskiego dietetyka mającego dobre opinie, któremu napisałam, że mam historię z zaburzeniami odżywiania i dlatego lepiej wprowadzić delikatny deficyt kaloryczny, bo inaczej umieram z głodu, co też powoduje, że tracę energię na walczenie ze swoim głodem. Dietetyk wysłał mi menu na tydzień z kalorycznością 2200 kalorii, co mnie pozytywnie zdziwiło, bo do tej pory dietetycy zalecali mi dietę maksymalnie 1700 kalorii. Jak widać, szczerość popłaca.

Innym nawykiem, który chcę wykształcić jest działanie według z góry ustalonego planu. W weekendy piorę, sprzątam i spisuję wydatki. W tygodniu pracuję i uczę się. Sport również został zorganizowany co do minuty. Codziennie spędzam minimum 30 minut na uprawianie sportu, który ma mi dotlenić mózg i pomóc w koncentracji. 

Nie jestem oczywiście w tym idealna. Dalej marnuję czas na fejsbuki i zamiast odpoczywać rozciągając się, czy medytując (co planowałam) to "odpoczywam" czytając jakieś głupie teksty w stylu: Zobacz jak gwiazdy się starzeją! (lol)

Kiedyś brzydziłam się taką organizacją. Byłam lekkim duchem, któremu obce było planowanie. Teraz widzę, że bardzo dużo marnowałam energii na codzienne wybory i działanie "zgodne z nastrojem", bo musiałam co chwila podejmować decyzję co tu zrobić, gdzie iść, co zjeść, jak się ubrać, jak pomalować oczy itd...

Nie jestem oczywiście szefową wielkiej korporacji, więc nie muszę szlifować każdej sekundy swojego życia, ale zauważyłam, że ta taktyka jest przydatna także dla normalnego zjadacza chleba. Im mniej spędzam czasu na dokonywaniu wyborów tym więcej energii mam do nauki. 

piątek, 9 kwietnia 2021

Permutacje i kombinacje

Chyba oszalałam wybierając się na studia pracując przy tym na cały etat. Codziennie uczę się statystyki i nie poddaję się tylko dlatego, że mąż mnie dopinguje i już pochwalił się wszystkim sąsiadom.

Nie mam na nic czasu. Ledwo nadążam chodząc do siłowni i na spacer. Jeszcze nawet oficjalnie nie zaczęłam studiów, a już zaczynam panikować jak mam ogarnąć pracę, naukę i dietę naraz. Niestety były porażki.

Zacznę jednak od zwycięstw. Niedawno miałam test na obywatelstwo australijskie i...zdałam! Nie był to trudny test, ale jednak trzeba było nauczyć się mapy Australii, flag i zasad sprawowania władzy, co nie było dla mnie intuicyjne, bo nigdy za szczególnie nie interesowałam się polityką. To jest jednak już za mną. Oficjalnie zostanę obywatelką Australii za kilka miesięcy podczas lokalnej ceremonii! 

Dziwne uczucie. Nie zastanawiałam się nad duchowym tego znaczeniem. Wybrałam podwójne obywatelstwo w celach bezpieczeństwa i wygody. Jako rezydent Australii mam prawie równe prawa co obywatel, ale jednak są drobne rozbieżności widoczne zwłaszcza podczas pandemii koronawirusa i studiowania. Gdybym straciła pracę przez szalejącego wirusa, nie miałabym dostępu do dodatkowej pomocy od państwa, a studiując nie mam prawa do ubiegania się o kredyt państwowy. Nie mam też prawa do różnych grantów, więc ten dodatkowy koszt 250$ wydaje mi się małą inwestycją w porównaniu z ewentualnymi profitami.

Czy czuję się jednak australijką? Nie. Nigdy nie będę traktowana jako "jedna z naszych", co mnie nie dziwi, bo czy w Polsce imigranci, którzy zdobyli polskie obywatelstwo są traktowani jak "nasi"? Śmiem wątpić. Nieraz brakuje mi poczucia przynależności. Ludzie zazwyczaj traktują mnie życzliwie, ale jednak czuć rezerwę, co chyba nigdy się nie zmieni, chyba, że przeprowadzę się do miasta, gdzie jest więcej imigrantów. No, ale może to kwestia mojego podejścia.

Imigracja mnie wzmocniła. Jestem bardziej zdecydowana i mocniej prę do przodu, bo muszę starać się co najmniej dwa razy bardziej niż w Polsce, gdzie mama mnie wychowała na zasadzie "nie kop pana, bo się spocisz". Teraz widzę, że na sukces trzeba sobie zapracować. Oczywiście można żyć na zasadzie, że wszystko ma być łatwe i przyjemne, ale w końcu nadszedł czas żeby Ciam pokazała zęby i wypiłowane na ostro paznokcie.

Porażki...cóż też były. Dieta znowu leży. Nie wiem jak mam chudnąć, pracując i studiując na raz. Czy ktoś tu ma podobny problem? Wymyśliłam, że znajdę dietetyka, który da mi gotowy plan posiłków, które będę gotować co niedzielę na cały tydzień (co zaoszczędzi mi czas w tygodniu). Innym pomysłem jest aplikacja na telefon z różnymi planami posiłków, ale nie chcę też spędzać przy niej za dużo czasu.

Poza tym siłownia dalej stoi pod znakiem zapytania. O ile się nie mylę, sport dotlenia mózg więc powinnam jednak nie rezygnować, bo w efekcie moja nauka może być bardziej efektywna. Zdrowa dieta też powinna mi sprzyjać, bo wiadomo - jarmuż z kosmosą ryżową może wzmocnić pamięć (czy coś koło tego).

Co myślisz? 

środa, 17 marca 2021

Montignac - aktualizacja

 Zapomniałam jak dieta Montignaca wpływa na mój organizm. Wróciłam do tego sposobu żywienia, bo pamiętam, że na niej chudłam, ale zapomniałam dlaczego. Teraz tylko zadaje sobie pytanie: dlaczego ją porzuciłam kilka lat temu? 

Jeszcze niedawno non stop byłam głodna. Codziennie o 9-10 rano musiałam jeść drugie śniadanie, bo burczało mi w żołądku, co ewidentnie świadczyło o głodzie fizycznym, a nie jakimś tam wymyślonym z nudów. Jadłam wtedy płatki owsiane z jogurtem i owocami, bo czułam spadek energii. Teraz nie czuję głodu aż do 11-12, co niby nie jest aż tak wielką różnicą czasową, ale też mam inny rodzaj głodu. Mogę spokojnie przygotować obiad, który zazwyczaj złożony jest z surówki i mięsa/ ryby. Po takim posiłku czuję się zaspokojona. Nie myślę o dokładkach, czy czymś słodkim. Mam też dużo więcej energii, która jest równo rozłożona w ciągu dnia. 

Jem mniej i mniej potrzebuję, chociaż więcej się ruszam. Cud? A może po prostu produkty o niskim indeksie glikemicznym są kluczem, bo mimo, że wcześniej jadłam według mnie zdrowo, to jednak niektóre produkty miały wysoki indeks glikemiczny, jak banany, ziemniaki, czy chleb. Pomijam tu historie ze słodyczami, bo wtedy miałam napady głodu, których teraz nie mam. 

Obiecuję sobie, że więcej nie będę czytać porad na temat co jeść, żeby być szczupłym, bo nigdy mi to na dobre nie wychodzi...

 

środa, 10 marca 2021

Humanista i matematyka

 Kiedy miałam około 16 lat musiałam (jak wielu innych) podjąć ważną decyzję w sprawie mojej przyszłości: z czego zdawać maturę i na jakie iść studia.

Nie byłam pewna siebie i swoich umiejętności. Poszłam do wymagającego liceum, które dało mi do zrozumienia, że jestem noga ze wszystkiego. Nie byłam "piątkową" uczennicą, co najwyżej miałam dobre oceny z polskiego i wfu. Zazdrościłam geniuszom. Mogły zdawać maturę ze wszystkiego i ze wszystkiego by zdały. Ja z kolei myślałam, że gdybym zdawała maturę z geografii czy fizyki to na bank bym oblała i skończyła jako kasjerka w Biedronce (pardon dla wszystkich kasjerów, nie miałam wówczas zbytniego poważania dla tej profesji). W związku z tym zdawałam maturę z historii sztuki, której nawet nie uczono w moim liceum. Nie miałam pomocy. Bałam się oceny innych, więc uczyłam się sama. Wbrew pozorom uwielbiałam to. Uczyłam się bez presji innych i wiedza szybko wpadała mi do głowy. Zdałam maturę na dosyć wysokim poziomie i poszłam na studia. Myślałam, że to jest moje przeznaczenie, w końcu tak świetnie sobie radziłam. Na studiach byłam w końcu "piątkowa".

Teraz mam ochotę sobą sprzed niemal 20 lat potrząsnąć, chociaż pisząc to widzę w czym tkwił problem. Strach przed osądem innych powodował, że poszłam w zupełnie innym kierunku niż moje wcześniejsze ambicje. Chciałam na przykład zostać architektem. Mój ojciec stwierdził, że do tego trzeba znać się na matematyce, więc zrezygnowałam z góry zakładając, że jestem zupełnym tępakiem i w życiu nie nauczę się tej matematyki.

Pomijam w tym momencie moich rodziców, którzy mi nie pomogli w podjęciu decyzji. Zawsze czułam, że z problemami muszę uporać się sama. Dopiero niedawno zauważyłam, że najszybciej uczę się sama. Dajcie mi książki i zamknijcie w pokoju z kawą i fajną muzyką, a wiedza sama mi do głowy wpadnie. Dlaczego tego nie robiłam kiedyś z matematyką? Chyba z góry założyłam, że jestem tym sławetnym humanistą, więc nie ma co na siłę zmuszać mnie do zrozumienia liczb, bo dla mnie to czarna magia.

Wracając do 2021 roku. Niedługo zacznę studia w Australii, jednak żeby dostać się na oficjalną listę studentów muszę zdać dwa egzaminy, w tym z "analizy danych" co, z tego co podpatrzyłam w podręcznikach, oznacza: MATEMATYKA.

Mogłabym poddać się mówiąc, że przecież jestem humanistką i nie mogę tknąć matmy. Mogłabym też czekać aż zacznie się kurs z tego przedmiotu i wyrywać włosy podczas egzaminu. Zamiast tego zaczęłam naukę już teraz. Dzięki Bogu za internet i Youtube, bo za moich czasów nie było tysięcy filmików, które przypominają korepetycje. Włączyłam nagrania nauczycielki przygotowujące do matury i...zaczęłam rozumieć coś czego nie rozumiałam w liceum, czy gimnazjum. Pamiętam, moja nauczycielka nigdy mnie nie prosiła do tablicy, bo wiedziała, że będę tam stała jak słup soli z kredą w ręce i łzami w oczach. Na kartkówkach i sprawdzianach zazwyczaj ściągałam i tylko nieliczne tematy były dla mnie łatwiejsze "czwórkowe". 

Teraz, gdybym mogła, powiedziałabym sobie, że mogę nauczyć się matematyki. Mogłabym nawet zdać maturę, która pomogłaby mi w osiągnięciu swojego marzenia. Potrzebowałabym do tego dużo więcej czasu i na pewno wymagałoby to większego wysiłku psychicznego niż nauka historii sztuki, ale na bank warto.

No nieważne. Nie ma co się rozwodzić nad "gdyby". Teraz oglądam kolejne filmiki i mój mąż sam się dziwi, że coś z tego rozumiem, bo on z kolei potrzebowałby korepetytora. Ja lepiej czuję się ucząc się sama. Mnie inni ludzie stresują i/lub rozpraszają. Myślę, że warto jest znać swoje możliwości i limity. Gdybym miała dzieci to napewno bym na to zwróciła uwagę. 

piątek, 5 marca 2021

Myśli jak chmury na niebie?

 Zawsze fascynował mnie koncept panowania nad myślami. Istnieją różne "szkoły" podejścia do naszych myśli. Jedni uważają, że można je zmieniać, kierować nimi, wyciszać je lub wywoływać, zależnie od potrzeby. To te same osoby, które radzą nam patrzeć w lustro i powtarzać sobie różne pozytywy, które rzekomo mają wpływać na naszą podświadomość i przyciągnąć szczęście.

Inni z kolei uważają, że myśli nam się przytrafiają, są jak chmury na niebie - pojawiają się i znikają. Nie mamy na nie wpływu, dlatego nie wolno się z nimi utożsamiać. Myśli, które nam wpadają do głowy są efektem np. wychowania, środowiska z którego pochodzimy i traum, które nam się przydażyły. Nie mamy nad tym kontroli ani wpływu i dlatego nie powinniśmy się do nich przywiązywać.

Myślę, że sama jestem gdzieś po środku i uważam, że obie wersje są prawidłowe. Odpowiedź na to, które z podejść jest adekwatny dla tej konkretnej myśli jest jej pochodzenie - nieświadomość, czy świadomość.

Myśli, które pochodzą z naszej nieświadomości (nie mylić z podświadomością) to właśnie te chmury na niebie, które sterują naszymi uczuciami. Np. oglądając romantyczny film wpada nam myśl, że o ojezusmaria jestem taka samotna, nie mam chłopaka, od lat z nikim się nie całowałam buuu i ryk. Myśl ta powoduje płacz i złe samopoczucie. Tu prawidłowa reakcja by była nie przywiązywanie się do niej, czyli nie wpajanie sobie, że jestem beznadziejna beksa. 

Myśl z kolei pochodząca z naszej świadomości to myśl, która nas określa kim jesteśmy. Świadomie na przykład chcę schudnąć i mówię sobie (świadomie), że mogę schudnąć, wybieram też sposób i racjonalnie do tego zadania podchodzę. Pułapka pojawia się kiedy myśli świadome i nieświadome zaczynają się rozdzielać i działać przeciwko sobie. Nieświadomie swój wybrany proces sabotuję, na przykład obżerając się w sobotni wieczór mówiąc sobie, że a pal to licho i tak nigdy nie schudnę. 

Jak z tym walczyć? Najpierw włączać świadomość. Jest to bardzo męczący sposób. Człowiek nie lubi być świadomym i świadomego myślenia. Te "pleple" w głowie, z którym niektórzy się utożsamiają jest nieświadome. Działa jak radio nagrane przez twoich rodziców, sąsiadów czy kolegów ze szkoły. To nie jesteś Ty. 

Świadomością możesz również wyprzeć nieświadomość. Kiedy pojawia Ci się myśl, oranyjulek najadłabym się pączkami, możesz świadomie je zmienić. Od Tony'ego Robbinsa nauczyłam się techniki, dzięki której pączki przestają być aż tak pożądane. Jak to zrobić?

Po pierwsze możesz sobie je obrzydzić. Na przykład wyobraź sobie ulubioną potrawę, np. pączki z lodami. Potem wyobraź sobie te pączki jak po nich łażą jakieś robaki, leży tam zdechły karaluch, pies na to wszystko narzygał, a potem mewa za przeproszeniem nasrała. No i najgorsze - lody się roztopiły. Czy dalej chcę jeść te pączki? Noł łej! 

Tę technikę używam codziennie podczas treningu cardio. Biegam sobie i najpierw wyobrażam sobie super potrawę przy której zawsze kończę na kompulsjach, a potem wyobrażam sobie glizdy i karaluchy, a uwierz mi - w Australii karaluchy są na sterydach, więc niewiele trzeba żeby mi się tego wszystkiego odechciało.

Druga technika jest moim zdaniem rewolucyjna. Kup sobie co tam uwielbiasz, ale bez przesady. Na przykład ja lubię hot doga w bułce. Nie są to pączki z lodami, ale powiedzmy - OK, w skali od -10 (w życiu tego nie tknę) do +10 (olaboga muszę to mieć), hot dogi są gdzieś przy +3 do +5 (zależy jak bardzo jestem głodna), czyli noooo...zjadłabym, ale wolę pączki z lodem.

Potem skup się i spróbuj przesunąć swoje pożądanie o 2 stopnie wyżej. Możesz w wyobraźni coś dodać (na przykład ja bym dodała keczup i musztardę) żeby być nieco bardziej zainteresowanym zjedzeniem tego. Jak już tego dokonasz, spróbuj przesunąć jeszcze bardziej, do +10. Ja musiałam wyobrazić sobie smak tego hotdoga, jak będzie soczysty, jak bułka będzie mi miękko opierała się zębom i tak dalej (czy tylko ja tu widzę seksualny podtekst?). Co się zmieniło? SKUPIENIE. Musiałam całą swoją uwagę skupić na tym głupim hot dogu, żeby od +3, czyli hmm no zjadłabym wskoczyć do +10, czyli aniołyniebiańskietrzymajciemniemuszętozjeść. 

Wiesz, że możesz tak samo zrobić w drugą stronę? Spróbuj zmienić swoje pożądanie zjedzenia tego czegość od +10 do 0, czyli neutralnego meh, nie muszę w ogóle tego jeść. Jak tego dokonać? Zmień uwagę. Pomyśl o czymś innym, o zakupach, o obowiązkach domowych, zadaniach, cokolwiek. Potem z neutralnego można przejść do -3, czyli "nie chcę tego jeść". Jak? Ja na przykład wyobraziłam sobie przesolonego hotdoga. Od -3 do -10 to już łatwe, dla mnie to są te robaki...

Tony Robbins poleca robienie tego ćwiczenia jak najczęściej, aż będziesz w tym mistrzem. Chodzi o to, żebyś miała świadomość, że możesz zmieniać swój stan kiedy tylko chcesz i w którą stronę chcesz. Możesz zacząć uwielbiać brokuły i brzydzić się pączkami. Jak już wcześniej pisałam, świadomość jest jednak męcząca. Teraz znalazłam łatwiejszy sposób na zmianę uwagi od jedzenia. Zaczynam niedługo studia. Sama już myśl o studiowaniu powoduje, że nie myślę za specjalnie o jedzeniu. Kiedyś o tym pisałam w poście Dieta mimochodem. Myślę, że teraz weszłam w tryb automatu. Codziennie trenuję o jem zgodnie z dietą nie zastanawiając się za specjalnie nad tym co robię. Jak tylko zacznę studia automatyzm tym bardziej będzie mi sprzyjał, bo serio - studia po angielsku wymagają ode mnie podwójnego skupienia i nie potrzebuję dramy pod tytułem "jaka nowa dieta byłaby dla mnie dobra, ale od jutra bo od dziś sobie pojem"...

niedziela, 28 lutego 2021

Sobota bez internetu – życiowe decyzje

 Zawsze zazdrościłam osobom zdyscyplinowanym. Wyobrażałam sobie jak rodzice wychowali tych małych żołnierzy, którzy dokładnie ścielili łóżko bez najmniejszych zmarszczek i przez pięć minut z zegatkiem w ręku szorowali zęby zanim nie położyli się na wznak do łóżek z wykrochmalonymi pościalmi. Ojciec był pewnie policjantem, a matka nauczycielką matematyki, albo innej fizyki. Te małe żołnierzyki potem wyrastały na doskonałych przedsiębiorców albo menadżerów w korporacjach. Jak ja im zazdrościłam. Cóż za prosta kariera bez ciągłych potyczek z wewnętrznymi małpami – prokrastynacją, niezdecydowaniem i lenistwem.

Po drugiej stronie stoję ja. Co sobie nie postanowię to zaraz spieprzę. Ile to ja diet nie zaczynałam rano i kończyłam po południu. Ileż to razy zawracałam z drogi do siłowni i kończyłam trasę w mcDonaldzie. Ile razy nie uczyłam się różnych rzeczy, języków, nie mówiąc już o prostych postanowieniach skupienia się na pracy. Ciągle tylko czytałam poradniki jak żyć lepiej i mówiłam sobie, że będę tą doskonałą, zdyscyplinowaną i uparcie dążącą do celu osobą z książek...od jutra. Wszystko to przegrywało z Fejsbukiem i filmikami z serii food porn na instagramie, a czasem nawet z głupimi gierkami z google play...Wydawałoby się, że nie ma dla mnie nadziei.

Okazało się, że życie bywa przewrotne. Kiedy poznałam B. byłam skupiona na podróżowaniu, zwiedzaniu nowych miejsc, przygodach i doświadczeniach. Jak można się domyślić – dyscyplina, kariera i osiąganie sukcesów były ostatnimi rzeczami, na których mi zależało. To było w planach na przyszłość: po powrocie do Polski miałam znaleźć pracę w korpo, schudnąć i znaleźć męża – też z korpo, najlepiej informatyka, żeby życie było proste i przyjemne, hehe. Zamiast tego poznałam swojego przyszłego męża z wielkim plecakiem na plecach i z planami w głowie na objechanie dookoła Australii i spaniu w samochodzie na poboczu drogi, albo w dzikiej głuszy. B., ku mojemu oburzeniu nie był pod wrażeniem.

B. uważał, że jestem rozpuszczoną księżniczką, która nie zna życia, a życie według niego oznacza pracę w znoju i biedę, co uważałam i dalej uważam, za jeden z aspektów życia. Sama chciałam pójść prostą drogą, w Polsce znalazłabym pracę w korpo i spokojnie wspinała się po drabinie kariery. Teraz jednak widzę, że raczej nie osiągnęłabym żadnego sukcesu. Dlaczego? Bo nie miałabym palącej potrzeby.

Kiedyś pracowałam z pewną dziewczyną, K., która jest ładna i jeszcze bardziej rozpuszczona ode mnie. K. Poznała chłopaka, informatyka – a jakże! - i razem sobie żyją spokojnie w podmiejskiej willi, głównie na jego koszt. Czasem rozmawiam z K., która ciągle narzeka na pracę, że jej się nie chce, że się opiernicza ile może i pół dnia ogląda fejsbuki i gada z koleżankami. K. Nie zależy na karierze i gdzieś tam w głębi duszy czeka aż chłopak jej się oświadczy, zapłodni ją (sic!) i ta będzie mogła sobie spokojnie rzucić pracę i spać ile chce. Myślę, że gdybym mogła, poszłabym w jej ślady, bo też podejmowałam życiowe decyzje po najniższej lini oporu. Razem zresztą kiedyś pracowałyśmy i razem zachwycone przeglądałyśmy fejsbuki przez pół dnia, a drugie pół piłyśmy kawę i plotkowałyśmy (nie, nie pracowałyśmy w ZUSie, hehe). Pamiętam jak nasz pracodawca inwestował w swoich pracowników, mieliśmy dostęp do kursów i na bank – gdybym poprosiła – mogłabym dostać dofinansowanie na pogłębianie swojej wiedzy w zawodzie. Tyle, że nie chciało mi się. Po co mam się uczyć angielskiego, skoro już znam, a z niemieckiego i tak nie korzystam. Po co mam się uczyć technik sprzedaży jak bezpośrednio i tak niczego nie sprzedawałam. Życie po najniższej lini oponu. Gdybym nie poznała B., na pewno bym dalej tak żyła.

B. Nie zgotował mi życia usłanego różami. Przez pierwsze miesiące płakałam niemal codziennie nad swoim żałosnym losem i nie, B. nie więził mnie, sama nie wiem co się ze mną działo. Chciałam dalej podróżować, ale nie chciałam rzucać B. Byłam oburzona, że mój wybranek okazał się nieidealnym, niebogatym tytanem zwykłej pracy żyjącym w australijskiej prowincji. B. Zajmował się przycinaniem drzew cytrusowych, a ja mu pomagałam w zbieraniu gałęzi na kupkę pochlipując nad swoim nędznym losem. Serio, teraz widzę tego absurd, ale wtedy myślałam, że to zwykła niesprawiedliwość boska.

W końcu znalazłam jedną pracę sezonową (dalej popłakując tu i ówdzie), potem drugą, aż znalazłam pracę na stałe w winnicy. Od ponad dwóch lat pracuję w fabryce, gdzie mogę sobie pozwolić na przeglądanie internetów przez pół dnia, bo zazwyczaj maszyna pracuje sama, a ja tylko raz na godzinę muszę porobić kilka testów. Mam szacunek wśród współpracowników, którzy cenią moją wiedzę na temat tej konkretnie maszyny, przy której – a jakże – też nie raz sobie popłakałam. Przez jakiś czas nawet byłam zadowolona, bo znowu mogłam przez pół dnia opierniczać się. Coś jednak z tyłu głowy mi mówiło, że to mi jednak nie wystarcza. Teraz pragnę więcej. W końcu postanowiłam, że zrobię kurs menadżerski i wiem, że psychicznie jestem na to gotowa. Zajęło mi to aż tyle lat żeby poczuć, że jestem w stanie kierować ludźmi i mogę uzyskać wśród nich posłuch.

 

Właściwie uświadomiłam to sobie po ostatnim spotkaniu z menadżerami i inżynierami na temat mojej maszyny, w której wystąpił pewien błąd. Podczas spotkania ludzie zadawali mi pytania i słuchali moich odpowiedzi i ewentualnych sugestii. Nie wiem czemu tak mnie to zdziwiło, żyłam w swojej iluzji myśląc, że wszyscy mają mnie za głupią imigrantkę, która ledwo się wysławia. Nagle spadły klapki z moich oczu.

Potrzebowałam ponad czterech lat ciężkiej pracy w Australii żeby zamienić się z płaczącej nad swoim losem księżniczki w tygrysa, który wie czego chce i do tego dąży. Czasem przychodzi taki moment w życiu kiedy wiesz, że to już czas. Poszłam do szkoły i rozmawiałam na temat tego kursu nie czując zażenowania, że celuje w karierę menadżera. Poszłam do kadrowej i też jej powiedziałam, że chcę dofinansowanie na kurs nie czując się głupio, że próbuję pracy w biurze. Mówię o tym, że nie czuję się głupio, bo dwa lata temu odbyłam podobną rozmowę (z inną kadrową), która skończyła się na żenującej i mało przekonującej próbie wyjaśnienia, że chcę pracować w biurze. Wtedy czułam, że nie nadaję się do tego, mimo, że mam prawie 10 lat doświadczenia w Polsce. Nie byłam na tyle pewna siebie, co tłumaczyłam sobie tym, że jestem obcokrajowcem i tak już musi być.

Idealny syn policjanta i nauczycielki w moim wyobrażeniu nigdy nie ma takich dylematów. On wie czego chce i bez wysiłku do tego dąży. Ja muszę pokonać swoją wewnętrzną małpę, która cały czas próbuje mnie wywieźć na fejsbukowe manowce albo netflixowe pustkowie. Kurs to jednak nie czas dla małpy. Będę miała zewnętrzną motywację – jeśli firma mnie dofinansuje to pewnie będzie oczekiwała, że ten kurs skończę, a jeśli zapłacę z własnej kieszeni, to lepiej żebym ten kurs skończyła i znalazła lepiej płatną pracę, żeby zwrócił mi się koszt. Możesz zapytać – czemu nie zdecydowałam się na ten kurs wcześniej? Pewnie nie byłam na tyle pewna siebie, żeby w ogóle o ten kurs zapytać. Poza tym menadżer? Nawet w Polsce o tym nie myślałam na serio...

Mówię wam, zbieranie gałęzi spod drzew czasem się opłaca. Człowiek nabiera bardzo silną motywację żeby się z tego bagna wyciągnąć.

środa, 24 lutego 2021

Alarm jedzeniowy! Było gorąco!

 O matko! Chyba małż mój miał rację. Nie powinnam tyle brać na siebie tych sportów, ale...od początku.

Kiedyś, dawno temu próbowałam namówić B. na codzienne spacerowanie dla zdrowia. Ten wybrał drogę od naszego domu wzdłuż jednej, średnio uczęszczanej uliczki aż do pewnego samotnego drzewa, potem zakręt i z powrotem przy drodze szybkiego ruchu. Razem spacerek na ok. 45 minut do 1 godziny. Zależy od tempa.

Na początku motywacja oczywiście na 100%. Kupiliśmy mu nowe buty, sportowe ciuchy, ten przed spacerem robił profesjonalne rozciąganie itd. Generalnie jakbyśmy zaczęli nowe, wspaniałe życie. Maszerowaliśmy tak w stronę zachodzącego słońca przez niecały tydzień, aż mu się odechciało. Ja trenowałam w siłowni, więc też zrezygnowałam...do początku tego tygodnia, kiedy postanowiłam odnowić spacerowe wyzwanie. Od kilku miesięcy chodzę codziennie minimum 10 tysięcy kroków, co w pracy udaje mi się średnio w 60-80 do 100% (zależy od dnia). Teraz zmieniłam na minimum 11 tysięcy (a co!) i dodałam spacer do rzeczonego drzewa i z powrotem żeby nie chodzić bez sensu w kółko w pracy dla zrobienia głupich kroków. Codziennie będę maszerować w szybkim tempie (lub truchtać) w 2 strefie tętna co ma zwiększać ogólną wytrzymałość.  

Okazało się, że wytrzymałość mi spadła, bo kiedyś żeby wejść w drugą strefę musiałam jednak truchtać jak ten tuptający jeżyk, a teraz tylko chodzę wymachując żwawo ramionami. Nie marudzę jednak, bo truchtanie jednak bardziej męczy.

Dziś po żwawym marszu do drzewa i z powrotem wsiadłam do samochodu i wio do siłowni wykonać trening, który według planu miał być interwałami na maszynie do wiosłowania. Spociłam się co nie miara i z powrotem do domu. No i wtedy się zaczęło. Mega głód. ZNOWU! Myślę sobie, że nie no interwały jednak nie sprzyjają odchudzaniu, człowiek nie może opanować głodu, a spaliłam i tak tylko 150 kalorii więc szału nie ma i generalnie nie opłaca się. W głowie już błyskają myśli radosne, że dobra, dobra, mamy nauczkę, interwały be, interwały wywalamy z planu, a skoro dziś je zrobiłam to mogę się najeść, a od jutra już dieta i trening na 100%. 

Wyciągając chleb, ser i patrząc pożądliwie w stronę bananów nagle przypomniałam sobie o tym blogu. Przecież nie wywalę bloga o kilkuletniej tradycji. Kolację zjadłam do syta (hummus z marchewką i ogórkami + 2 garście migdałów), odłożyłam chleb i ser żółty z powrotem. Interwały zostawie na kiedy indziej...zwłaszcza, że przecież i tak człowiek chudnie od diety, a nie od spalania kalorii! Teraz wymyśliłam, że będę chodziła 3x w tygodniu i robiła spokojny trening w siłowni. 

Przed chwilą powiedziałam B: "miałeś rację". Ten patrzy na mnie z zainteresowaniem (bo oczywiście nie na co dzień żona przyznaje mężowi rację), a ja daruję sobie wyjaśnienia, bo na co to komu. Ten jednak nie odpuszcza, pyta, błaga, prosi: "no powiedz w czym mam rację?!". 

- Za dużo trenuję...

- No oczywiście! Ale i tak sporo wytrzymałaś, trzy dni...myślałem, że odpadniesz po drugim dniu ;)


niedziela, 21 lutego 2021

List do Ciam sprzed siedmiu lat

Kolejna sobota bez internetu poskutkowała napisaniem niniejszego listu. Tym razem więcej się nudziłam i czytałam niż w zeszłym tygodniu. Było nieziemsko gorąco, z 40 stopni i za grosz nie chciało mi się sprzątać. Normalnie bym leżała w łóżku i czytała fejsbuka, a tak - leżałam w łóżku i czytałam książkę. No i napisałam list do siebie.


Droga Ciamku,

masz 27 lat i wiem, że teraz cierpisz. Chcę Ci powiedzieć – to nie będzie trwało wiecznie. Czujesz teraz ciągły niepokój i boisz się braku miłości, co starasz się zagłuszyć przelotnymi znajomościami i różnymi przygodami. Wiele lat żyłaś w ukryciu, pod skorupką sporej otyłości. Teraz jesteś nieco szczuplejsza i nagle zrozumiałaś jak wiele Cię ominęło.

Czujesz, że musisz pospiesznie korzystać z życia, tak szybko, że aż zachłystujesz się i czasem tracisz poczucie sensu. Myślisz, że Twoim życiowym celem jest doświadczanie i przeżywanie, dlatego na wszystko odpowiadasz “tak”, mimo, że wiesz, że czasem lepiej byłoby odmówić i cierpliwie poczekać na coś wartościowego. Chcę Ci powiedzieć, że po siedmiu latach będziesz trochę inną osobą, poturbowaną przez te wszystkie historie, ale rdzeń – Twoja dusza eksploratora – pozostanie bez zmian. Twoje doświadczanie i przeżywanie przeobrazi się w coś zupełnie innego, nowego, coś czego byś się nigdy po sobie nie spodziewała – małżeństwo i dbanie o róże w ogródku. Tu oczko w Twoją stronę – pamiętasz jak śmiałaś się z tych kur domowych co z nudów zajmują się wyrywaniem chwastów? Nagle okaże się, że znajdziesz w tych czynnościach ukojenie, spokój i mindfulness. 

Chcę Ci również powiedzieć, że po latach większość Twoich zmartwień zniknie. Zapomnisz o tym, co Cię kiedyś budziło w środku w nocy. Potem na prawdę nie będzie to miało znaczenia. No może czasem przypomnisz sobie, co wyprawiałaś i uśmiechniesz się pod nosem. Te bolączki i bóle duszy ucichną.

 Zajmiesz się rzeczami materialnymi, dalej będziesz skupiona na wyglądzie i dalej będziesz ćwiczyć i skakać z diety na dietę, ale nie martw się – nigdy nie stracisz nadziei (no może na któtkie chwile, znasz mnie – dół, syf, kiła i mogiła na jeden dzień, a potem wracamy do życia). 

Ciamku...dziękuję Ci za Twój pamiętnik, za Twoją otwartość i szczerość. Dzięki temu widzę jaką drogę pokonałam by być tu gdzie jestem. Teraz jednak ja zacznę pisać – dla czterdziestoletniej Ciamki, która – oby szczupła i bogata, powiedziała mi równie pocieszające słowa ;) 

środa, 17 lutego 2021

Dieta - reaktywacja

 Przeczytałam kilkanaście swoich najwcześniejszych postów i zapomniałam, że swoje największe kilogramy schudłam na diecie Montignaca. Zgadnij na jakiej diecie teraz jestem 😂

Przez ostatnie kilka lat skakałam z jednej diety w drugą. W Kanadzie starałam się jeść zdrowo i okazjonalnie liczyć kalorie, ale bez wagi kuchennej bywało ciężko. W Australii z kolei zaczęłam na poważnie chudnąć z dietą Gaca, jednak po zatrzymaniu mi się okresu rzuciłam ją na rzecz ponownego liczenia kalorii. Ważyłam 67 kilogramów i to było na dwa miesiące przed ślubem.

To ja z małżem 


Wtedy zaczął się koszmar z kompulsywnym objadaniem się. Nie mogłam powstrzymać się. Momentalnie przytyłam 10 kilogramów i tylko dzięki wsparciu męża i jakieś niewyobrażalnej silnej woli nie pozwoliłam na dalsze tycie. Współpracowałam z psychodietetyczką, a potem trenerem, który kazał mi liczyć makroskładniki. Na wszystkich tych dietach byłam super głodna, nawet jedząc 2 tys. kalorii. Nigdy chyba w życiu nie odczuwałam takiego głodu fizycznego, takiego burczenia w brzuchu, bólu głowy, słabości itd. Myślałam, że albo mój organizm potrzebuje dużo więcej kalorii i wszystkie te kalkulatory się mylą, albo robię coś nie tak.

Przeszłam na weganizm. Miałam nadzieję, że jedzenie tony warzyw mnie zbawi, ale dalej byłam głodna. Jadłam pół arbuza i miałam ochotę na więcej. Pomyślałam, że może jem za mało białka i tłuszczy. Znowu zaczęłam liczyć makroskładniki i znowu byłam głodna. Dodawałam kalorie, kupiłam tabletki chamujące głód, piłam jakieś wypełniacze żołądka i nic.



Moją ostatnią dietą było liczenie makroskładników w puli 2 tys. kalorii. Zrobiłam sobie badanie genetyczne i wyszło mi, że powinnam jeść węglowodany o niskim indeksie glikemicznym i uważać na tłuszcze nasycone, bo mam tendencję do cukrzycy i nadciśnienia. Okazało się też, że mam te słynne geny otyłości, które powodują, że wolniej się nasycam i czuję szybciej głód. Trochę mnie to podłamało.

Z tą wiedzą przystąpiłam ponownie do diety Montignaca, unikając jednak tłuszczów nasyconych, którymi objadałam się bezwstydnie pięć lat temu. Zamiast tego wybiorę max 1 łyżkę masła orzechowego albo garść orzechów, lub połówkę awokado, które nie są generalnie polecane na diecie Montignaca w 1 fazie. Moje wyniki badań genetycznych jednak sugerują, że powinnam dołączyć nasiona do diety. 



Dziś jest mój trzeci dzień diety i...nie jestem głodna! Nie liczę kalorii, ale myślę, że jem mniej niż 2 tysiące. Wydaje mi się, że zasady Montignaca, mimo, że od dawna są obalone, mi jednak sprzyjają. Niski indeks glikemiczny powoduje (tak myślę) małe skoki cukru we krwi, więc pewnie dlatego nie jestem już tak głodna. Nie łączenie z kolei węglowodanów z tłuszczami powoduje, że jem mniej, bo jest to dla mnie mniej smaczne...

Ten wpis brzmi jakby człowiek musiał poruszyć niebo i ziemię żeby schudnąć. Wiem jednak, że sukces wymaga wiele poświęceń. Ludzie, którzy osiągnęli w czymś sukces rzadko kiedy zdobyli go za pierwszym razem. Zazwyczaj są to lata prób i błędów, ale ostatecznie tylko najwytrwalsi dotrwają do końca. Mój mąż (B.) jest dla mnie podporą, to on mi ciągle powtarza, że najważniejsze jest nie poddawać się, choćby waliło się i paliło. Dziś wiem, że może moja droga była wyboista i często wychodziłam na manowce, ale prę do przodu i wiem (!), że dopóki nie poddaję się i dalej szukam rozwiązania - na pewno mi się uda.


poniedziałek, 15 lutego 2021

Co Ciam porabiała przez ostatnie pięć lat?

Poniższy post napisałam dla kolejnego, nowozałożonego bloga. Otworzyłam jednak bloggera (wcześniej pisałam na jimbdo i wordpressie) i oczom mym ukazało się moje porzucone dziecko - blog amciam. Blog ten ma swoją historię i chyba dobrze jest pokazać, że...jest nadzieja ;). Dlatego postanowiłam wrócić.




Największą zmianę pewnie wyczytałaś między wierszami poprzedniego wpisu. Prawie trzy lata temu wyszłam za mąż (!) Niekiedy wspominam czasy przedmałżeńskie i zawsze myślę, że za żadne skarby nie wróciłabym do randkowania. Ok, było czasem zabawnie, co tu też opisywałam, ale jednak na koniec dnia pozostawał niesmak i poczucie bezsensu. Teraz mam ten "problem" z głowy i nie muszę szukać drugiej połówki, ale pracować nad tym, co mam. To tak jak z dietą, odchudzanie to randkowanie, a utrzymywanie niskiej wagi to małżeństwo. Jak się pewnie domyślasz - czasem to drugie bywa trudniejsze.

Małżeństwo początkowo spowodowało, że zabrakło mi słów. Już nie podróżowałam beztrosko po świecie, nie miałam tylu przygód i dosłownie nie było o czym pisać. Nikogo nie interesują bezsensowne kłótnie o naczynia, porozrzucone skarpetki i finanse. Zamknęłam bloga podróżniczego, bo czułam, że już nie jestem tą osobą, którą i tak nieliczne osoby czytały.




W Australii trochę zamknęłam się w sobie. Mieszkam w małej miejscowości w domu męża i gdzie znalazłam pracę na stałe. Tu słowo "backpacker" czyli podróżnik z plecakiem jest zazwyczaj wypowiadane z pogardą. Australijczycy uznali, że międzynarodowi podróżni zabierają im pracę, są leniwi i tylko piją i ćpają. Mój obcy akcent nie ułatwiał mi życia, więc zazwyczaj w towarzystwie nie odzywałam się i unikałam wychodzenia z domu "do ludzi". Może pisanie pomogłoby mi, ale znowu stwierdziłam, że nikogo nie interesuje życie emigranta. Nie podróżowałam już ani nie chodziłam na randki więc oba blogi nie nadawały się do kontynuacji.
 
Przeszłam w końcu na dietę. Schudłam, ale nie do wymarzonej wagi. Nie wróciłam do swojej wagi z Kanady, ale - jak to bywa - waga waha się 10 kilo w te i we wte. Uprawiałam biegi, crossfit, a teraz po prostu chodzę do siłowni. Waga jednak znowu skoczyła, więc postanowiłam zreaktywować tego bloga i pisać o tym jak na dobre osiągnąć w czymś sukces. 




Moim planem jest - niezmienie - schudnąć do 60 kg. i utrzymać tę wagę. Chcę też napisać i wydać książkę o sztuce w Australii (już mam kilka rodziałów, pisałam bloga na ten temat, ale temat tak mnie onieśmielił, że porzuciłam to, bo stwierdziłam, że nie mam czasu). Do tematu jednak znowu wróciłam dzięki pewnej umowie z moją matką, o czym jeszcze napiszę. Poza tym chcę otworzyć firmę i prowadzić ją z sukcesem żebym już nigdy nie musiała pracować w tej durnej fabryce, w której pracuję. 

Tu będę pisała o tym, jak mi idzie. 


niedziela, 14 lutego 2021

Bum! Powrót! - Produktywność milenialsa

 Wiecie co, po porzuceniu tego bloga pisałam trzy kolejne o innej tematyce. Żaden nie był na tyle popularny żeby mieć motywację do kontynuacji, więc...wracam na stare śmieci!

Oto najnowszy wpis - Ciam sześć lat później

Produktywność – dzień pierwszy

Odkąd pamiętam miałam wiele zainteresowań, które pochłaniały mnie bez reszty na co najmniej kila miesięcy, jak nie lat. Były to książki, a właściwie horrory,  pisanie opowiadań i recenzji, jazda konna, wampiry i magia, historia Celtów, a potem Wikingów, rysunek i komiksy, aż w końcu historia sztuki, a potem dziennikarstwo, podróże, wędrówka górska, zdrowie i diety, bieganie, rowery oraz crossfit. 

Zainteresowania te przybierały formę intensywnych zauroczeń. Byłam jak zakochana nastolatka, która planuje ślub i dzieci z chłopakiem z ławki obok na którego boi się nawet spojrzeć. Każdy temat pochłaniał mnie tak bardzo, że ostatecznie wyobrażałam sobie siebie jako guru i encyklopedia wiedzy, nieraz tajemnej. Gdybym jeden z tych tematów pociągnęła dłużej niż te kilka miesięcy czy lat to pewnie dziś byłabym nagrodzoną noblem pisarką, uznanym historykiem sztuki albo dziennikarką z Pulitzerem, ewentualnie przewodnikiem górskim w Kanadzie czy Stanach, albo dietetyczką, a jak nie to minimum medalistką olimpijską albo stanęła na podium przy Tii-Clair Toomey. Byłabym kimś. Zamiast tego – jak na typowego milenialsa przystało – skaczę z kwiatka na kwiatek cały czas borykając się z prokrastynacją, brakiem systematyczności i samozaparcia. 

Wszystko zaczęło się przez internet. Gimby pewnie pamiętają ten dźwięk łączenia się modemu z internetem i krzyki sfrustrowanych rodziców, że przeze mnie telefon nie działa. Przedtem całymi dniami czytałam książki. W bibliotece byłam prawie codziennie, a bibliotekarki czasem z wahaniem udostępniały mi horrory wyższej i niższej półki od  Stephena Kinga i Grahama Mastertona, aż do jakichś gniotów  z krwawą papką na okładce. Dziadek dał mi w prezencie starą maszynę do pisania, na której powstało kilka opowiadań. Jak można się domyślić – horrory dla nastolatków z żałośnie niskimi wymaganiami. Potem na srebrne ekrany wszedł Władca Pierścieni, o którym dyskutowałam z fanami fantastyki na czacie Onet.pl My – elita - znaliśmy na fantastyce, a ja na pamięć wkuwałam imiona bohaterów, elfów i bogów całego panteonu Tolkiena, wiersze i pieśni oraz daty bitew itd. żeby zabłysnąć w towarzystwie. Moja miłość do literatury grozy płynnie przeszła do fantastyki, co pobudzało moją wyobraźnie tak mocno, że aż zapragnęłam rysować komiksy. Oczywiście o elfach, miłości, jakieś wędrówce po fantastycznym świecie pełnym zła i przemocy, ale przekazanej w humorystyczny sposób, trochę w stylu Sapkowskiego pomieszanym z heroic fantasy. Wiesz, te seksowne elfice (?) i męskie klaty przypominające Schwarzeneggera w latach świetności...

Szybko jednak okazało się, że daleko mi do Rosińskiego, więc porzuciłam temat na rzecz magii. Odprawiałam czary nad świeczkami i ubierałam się – ku grozie mojej biednej mamy – na czarno. Czytałam książki o magii, okultyzmie i wierzeniach Słowian, Celtów, a ostatecznie Wikingów, bo przez całe dwa miesiące chodziłam do bractwa rycerskiego zajmującego się historią Wikingów. Miałam być super wojowniczką, uczyłam się powoli walki mieczem, ale trochę się jednak wstydziłam i chyba bliżej by mi było do druida niż Xeny. 

Ostatnia klasa liceum to jednak nie zabawa, bo zbliża się matura, która będzie decydować o całej przyszłości zahukanej nastolatki. Z całym przekonaniem zdecydowałam, że będę studiować antropologię albo kulturoznawstwo, a przepustką do tej jakże śmiałej kariery będzie matura z historii sztuki. Ostatecznie wylądowałam na studiach wieczorowych historii sztuki, co stało się – a jakże – moją pasją. Teraz byłam naukowcem. Dniami siedziałam w poklasztornych bibliotekach pisząc zadane eseje, a wieczorami czytałam książki o sztuce. Sztuka to było moje życie. W końcu rozwinęłam skrzydła, w końcu byłam w czymś dobra! Miałam stypendium, udzielałam korepetycji, pisałam do gazet tematycznych, a nawet miałam swoje wystąpienie na konferencji. Na piątym roku studiów stało się jednak coś dziwnego. Przyjaciółka namówiła mnie na wyjazd do Stanów i przypomniałam sobie jak byłam zafascynowana Ameryką widzianą oczami Stephena Kinga. Chciałam zobaczyć te wielkie samochody, przydrożne stacje benzynowe na odludziu, wsiowych jankesów itd. Obudziła się we mnie żyłka podróżnika. Chyba nie muszę dodawać, że kariera historyka sztuki przepadła. Po powrocie z wojaży zostałam...dziennikarką i fotoreporterką. Teraz moim guru była Monika Olejnik i fotograficy wojenni. Kupiłam sobie lustrzankę, poszłam na kurs fotografii i unikałam jak ognia trybu auto. Starałam się być w centrum wydarzeń miasta. Zdjęcia trzaskałam jak opętana. Wyobrażałam sobie siebie jako światowej sławy fotograf i oczami wyobraźni odbierałam nagrodę Pulitzera dziękując ze łzami w oczach rodzicom za wsparcie.

 Portal dla którego pracowałam zamknięto. Wtedy postanowiłam, że wyjadę do Kanady. Wylądowałam w turystycznym miasteczku w Górach Skalistych i – jak można się domyślić – zostałam górołazem. Z pasją pochłaniałam informacje na temat wyposażenia do wspinaczki, kupiłam profesjonalny plecak, buty trekkingowe, bukłak, a nawet profesjonalne skarpetki, które zresztą noszę do dziś. W górach byłam minimum raz w tygodniu, a kiedy padało - patrzyłam tęsknie w niebo i oglądałam filmy o górach oraz pisałam bloga. Podczas swoich podróży napotykałam jelenie, a nawet misia czarnego, którego z dumą sfotografowałam (w trybie auto żeby nie spieprzyć sprawy). Apropos fotografii – znowu rozwinęłam skrzydła i kupiłam nową lustrzankę i dwa super obiektywy. Teraz byłam fotografem przyrody. 

Kanadyjska wiza jednak ma swoją datę ważności i musiałam wrócić do Polski. Nie na długo jednak, bo zaraz dostałam kolejną wizę – tym razem do Australii. Byłam super podróżniczką. Miałam podróżować po całym świecie z plecakiem, lustrzanką i laptopem do opisywania wydarzeń na blogu. Teraz moją heroską była Martyna Wojciechowska i inne twarde babki. Byłam mega szczęśliwa i myślałam, że będę taką włóczęgą przez kolejne 5-10 lat, aż...poznałam swojego obecnego męża, raczej domatora. 

Znowu wszystko się zmieniło. Zamieszkałam w małej miejscowości w Australii, daleko od gór, a nawet morza. Krajobraz jest tak monotonny, że po kilku strzałach lustrzanki, aparat schowałam głęboko do kuferka i długo go nie wyciągałam. Nie wiedziałam co tu zrobić, czym się zająć, więc nagle stwierdziłam, że to czas żeby w końcu schudnąć. Może niektórzy pomyślą, że po tych górach to latała jakaś skoczna łania, ale bliżej mi jednak było do niedźwiedzicy. Z całą zawziętością zaczęłam pochłaniać informacje o dietach, treningu, makroskładnikach, weganizmie i crossficie, jedynej siłowni w mojej okolicy. 

Po kilku miesiącach nastąpił oczywiście efekt jojo. Teraz, mając 34 lata stwierdziłam, że wszystkie te moje porażki i zmiany działania są przez niezdecydowanie, chaotyczność i brak dyscypliny. Widzisz, każda moja „pasja” trwała tyle ile wszystko przychodziło łatwo i  bez wyrzeczeń. Teraz jednak chcę skupić się nie na pasji, a na jej realizacji. W moim życiu jest wiele rzeczy, które nie zmieniają się. Są to pasja do czytania i pisania, a także miłość do sportu i chęć wyglądania dobrze (historie swoich diet od 12 roku życia pominę). Dziś postanowiłam zrobić eksperyment o którym od lat myślałam, ale nigdy nie zrealizowałam. Zrobić dzień bez internetu. 

Widzisz, mam problem z rozpraszaniem się. Jestem beznadziejnym przypadkiem multiskaningu i przeskakiwania z jednego zadania w drugi, bo nie mogę na niczym się skupić. Nie byłam w stanie zrozumieć jak to było możliwe, że w wieku kilkunastu lat mogłam dosłownie cały dzień czytać książkę z krótkimi przerwami na siku i jedzenie. Co się zmieniło? Dostęp do internetu. Wielokrotnie czytałam artykuły o negatywnych skutkach Fejsbuka, o kradzieży informacji na nasz temat, o personifikacji reklam i wszystkich innych działaniach, które mają na celu zdobycie naszej uwagi. Czytałam wiele artykułów o produktywności, kreatywności i sukcesie, a po odkryciu Spotify potrafiłam godzinami słuchać odcinków na temat zdobywania sukcesu. Myślałam, że czytanie i słuchanie o tym jak osiągnąć sukces – w magiczny sposób mnie zmieni. Okazało się jednak, że bez podejmowania wielokrotnie i systematycznie wysiłku, będę siebie tylko oszukiwać i zamydlać oczy myśląc, że nie jestem dostatecznie zmotywowana.

Żeby nie było. Wiedziałam, że internet może być problemem. kilka razy zainstalowałam aplikacje do wyciszania powiadomień, ale nigdy ich nie włączyłam. Wczoraj o północy znowu zaczęłam szukać tej aplikacji, która okazała się płatna i do tego z reklamami i wtedy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł. Po prostu wyłączyłam internet. 

Dnia następnego powiedziałam mężowi, że mam taki super pomysł, że może co sobotę będziemy wyłączać internet i będziemy super produktywni, a ten nawet stwierdził, że to super pomysł, ale...czy możemy zacząć od przyszłej soboty? Jak widać sieć jest bardzo uzależniająca. Sama jednak podjęłam wyzwanie i odłożyłam telefon w kąt. Efekt? Umyta (na kolanach!) podłoga, pozmywane naczynia, uprzątnięte to i owo, a nawet poszłam do fryzjera co zwlekałam od kilku miesięcy i siedziałam tam z książką na kolanach. No i najważniejsze – napisałam ten artykuł.

Zauważyłam, że po wyłączeniu internetu zwolniłam. Już nie spieszy mi się żeby coś zrobić i zaraz wrócić do serialu na Netflixie. Mogłam spokojnie poskładać ciuchy w szafie i uważnie wykonać zadania, które sobie z nudów wymyśliłam. Niespiesznie przechadzałam się między półkami sklepowymi bez gadających głów w słuchawkach mówiących o tym jak osiągnąć stan mindfulness, który – o ironio – osiągnęłam przypadkiem, dzięki temu, że przestałam o tym słuchać. 

Postanowiłam, że będę co sobotę uprawiać dzień bez internetu, a żeby odpowiednio się zmotywować, zacznę znowu pisać bloga, tym razem o tym jak osiągnąć swój cel w życiu.