niedziela, 23 listopada 2014

O szit! Nowa jakość!

Cóż. Regularnie chodzę na ćwiczenia, jaram się zmęczeniem i lubię spocić się, ale...wbrew pozorom nie przemęczam się. Przynajmniej do tej pory.

Są pewne ćwiczenia których nie lubię. Nie znoszę zbyt wymagających na brzuch (nożyce itp.), nie cierpię wykroków, a burpees uważam za wymysł samego rogatego. 

Na treningach grupowych nożyce zamieniałam na zwykłe brzuszki, ciężar sztang delikatnie zwiększałam, ale bez szaleństw, wykroki robiłam niedokładnie, a burpees mniej więcej tak:


Generalnie zawsze wychodziłam z założenia, że ćwiczenia mają mi sprawić tylko i wyłącznie radość, więc po co się przemęczać? ;) 

Przyszła pora na pierwszy trening personalny. Ł. nie słuchając żadnych protestów i pytań z serii: "ju siur, że dam radę?" dobrał odpowiedni ciężar kettlów, sztang i hantli, a potem tylko kazał robić i nie ma, że boli, Ciamka biedna nie miała jak oszukiwać, bo Ł. wszystko liczył i sprawdzał.

Pierwszy trening przeżyłam...w szoku. Powiedziałam zasapana, że nie wiedziałam, że jestem w stanie tyle zrobić i że moje serce może tyle wytrzymać. Potem tylko zastanawiałam się czy rano wstanę z łóżka, ale okazało się, że po tym wszystkim nie miałam w ogóle zakwasów!

Wczoraj miałam trzeci trening. Ł. zgryźliwie zapytał: i co, pewnie wolałabyś teraz leżeć na kanapie i oglądać serial? Ja na to - w życiu! Jest moc!


To niesamowite, ale Ł. już widzi pierwsze efekty wspólnej pracy. Wiecie jak ja fruwałam na bieżni kiedy spojrzał na mnie i stwierdził, że chyba schudłam? :D

środa, 12 listopada 2014

Wydam na dupę więcej niż na kawalerkę...

To po mnie. Ł. zważył mnie, zmierzył, sprawdził moją "dietę" i skomentował nie przebierając w słowach.

Razem doszliśmy do wniosku, że przydałby mi się trener osobisty, bo zapału mi wystarcza na jakiś czas, a potem...jakoś wszystko się rozmydla. Cóż, po awansie i braku wydatków w postaci mieszkania pomyślałam: a pal to licho, stać mnie. Na bilet do Kanady już mam odłożone.


Jeszcze niczego konkretnego nie mogę powiedzieć, w czwartek widzimy się na pierwszym treningu i wtedy Ł. przedstawi mi też dietę.

Generalnie plan na najbliższe pół roku wygląda na jeszcze bardziej przemyślany niż jak zaczynałam dietę ponad dwa lata temu. Będę miała ustalony trening, dietę i psychola. W życiu tyle kasy nie wydałam na siebie, a jak jeszcze dojdą wydatki żywieniowe, jakieś wspomagacze, ciuchy sportowe to chyba cała moja pensja przepadnie. Trudno, najwyżej odpuszczę sobie co weekendowe wyjazdy.

A'propos wyjazdów. W sobotę wróciłam z Warszawy, gdzie miałam umówioną wizytę w Ambasadzie Amerykańskiej. Dostałam wizę, juhu! Mogę lecieć z Kanady do USA na wycieczki :).

Wracając do diety. Cały czas ugruntowuję sobie motywację, co wcale takie łatwe nie jest. Przez wiele lat, gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że dopiero po schudnięciu będę warta miłości. Do tej pory łapię się na myśli, że hoho, niedługo będę taka laska, że sama miłość i może wtedy ktoś się zakocha. Albo w pracy jak sobie żartuję z dziewczynami, że w Polsce schudnę i ładna wylecę do Kanady w poszukiwaniu męża. Niby żarty, ale muszę się pilnować przed tą pułapką, stukać się po głowie i wizualizować nową motywację, czyli siebie sunącą na nartach czy snowboardzie po Górach Skalistych czy mieszcząca tyłek w kajaku, albo wybierająca się w kilkudniową podróż rowerem (np. w parku narodowym).


Kurcze, na samą myśl o tym zaczynam się ekscytować! Czy to nie wspaniałe? :D

czwartek, 6 listopada 2014

Podchodzi Ciam do trenera i pyta

Pamiętasz Ł.? Dziś umówiłam się z nim na konsultacje dietetyczno-treningowe. Stwierdziłam, że nie ma co czekać, pora na realizację celów!

Jeszcze przymierzam się do diety i konkretnego trenowania. Nie chcę znowu popełniać błędów i pomyślałam, że dziś porozmawiam z Ł. i jak wszystko ustalę to nie będę co rusz zmieniać diety.


Ufam mu, bo już jedną dziewczynę poprowadził świetnie i po jej konkretnej nadwadze nie ma ani śladu, a ja na jej widok mam ochotę wyjść trzaskając drzwiami. Z zazdrości. Niech ginie chuda dziwka :P

W klubie usiadłam naprzeciwko Ł., a ten wziął grafik fitnessclubu i zapytał o to kiedy i co trenuję. Zgodnie z prawdą powiedziałam, że na razie ćwiczę trzy razy w tygodniu indoor walking, trening funkcjonalny, lub biegam na bieżni.

Po jego korekcie mam ćwiczyć: CODZIENNIE rano na czczo ok. 40 minut szybkiego marszu na bieżni, trzy razy w tygodniu trening utrzymujący w miarę niskie tętno i po nim dodatkowo 40 min. marszu. Będą więc dni, kiedy będę ćwiczyć około 2,5 godziny. M.a.s.a.k.r.a. Chyba zamieszkam w tym klubie.

Kiedy wybałuszyłam oczy na Ł. i zapytałam cichutko i niemalże ze łzami w oczach czy jest pewny, ten spojrzał na mnie i powiedział:

- No jakby Ci to delikatnie ująć...jest co nadrabiać.


Ps. Ł. jest naprawdę kochany! We wtorek mam z nim trening osobisty i ten oceni też moją dietę oraz...zważy mnie (matkoboskokochano!) Nie ma zmiłuj i jak to Britney mawia: work bitch!

poniedziałek, 3 listopada 2014

Wracam do początku

Myśli, które przewijają mi się w głowie są podobne do tych na początku odchudzania. Zataczam koło...

Dziś zastanawiam się między innymi nad swoją główną motywacją odchudzania. Jak być może pamiętasz, kiedyś pisałam, że moim cichym motorem napędzającym odchudzanie było znalezienie chłopaka. Być może rozczarowanie czymś na co niekoniecznie mam wpływ spowodowało, że wszystko się posypało. Mowa oczywiście o M.


A'propos M. Na całe szczęście zdystansowałam się do niego i nawet mogłam mu powiedzieć, że wydawało mi się, że niedawno ze mną flirtował. Odpowiedź znowu zbiła mnie z pantałyku. Otóż M. stwierdził, że zupełnie nie to miał na myśli i był po prostu...miły, a ja mam problem z interpretacją znaków. Na koniec zresztą M. przyznał, że takich idiotek jak ja ma więcej, wszystkie mentalnie kastruje i sprowadza do roli swoich przyjaciółek, a on biedny otoczony wianuszkiem fanek, nie rozumie dlaczego one wszystkie się na niego fochają (ok, nie przytaczam jego słów literalnie ;p). Wkurwiłam się nie na żarty i...wszystkie jego zalety zostały przysłonięte przez zalewającą mnie krew i trafiający szlag.

Do tej pory miałam chyba jakieś dziwne poczucie wyjątkowości (jedyna w nim nieszczęśliwie zakochana?), ale kiedy okazało się, że nawet w tym nie jestem wyjątkowa to...przestało mi na nim zależeć. Bum! Koniec dramatu. Kurtyna.

Z tą zalewającą mnie krwią i trafiającym co rusz szlagiem pojechałam wczoraj na Śląsk na groby dziadów, pradziadów i prapradziadów (!) ze strony mojego ojca. Modliłam się wyjątkowo długo do jednego prapradziada, do którego czuję ogromną sympatię i chyba nawet jego krew płynącą w moich żyłach, po tym jak usłyszałam, że był powstańcem, komunistą i uciekał przed sądem aż do Chin (od razu wyjaśniam ewentualne niejasności - nie, nie jestem komunistką ;)).

Wracając do dziadów. Stałam nad tymi grobami i błagałam ich, żeby dali mi mądrość w znalezieniu odpowiedniego chłopa, albo chociaż wybili mi to z głowy. No i żebym schudła. W zeszłym roku prosiłam o to żeby robili co trzeba i co uznają za słuszne w sprawie M. bo jestem załamana...po roku doczekałam się, więc liczę na nich i w tej sprawie. Swoją drogą moi przodkowie muszą mieć ze mną przerąbane, wiecznie przyłażę i czegoś od nich chcę ;).

Po zapaleniu świeczek pojechałam z ojcem do ciotki i kuzynek na kluski śląskie. Jedna z kuzynek jest do mnie chyba podobna z charakteru, czyli "śląska dziołcha", dosadna, zabawna i bardzo otwarta, ale i czasem wybuchowa. Zastanawiałam się dlaczego taka fajna, bardzo inteligentna i otwarta babka po trzydziestce nie może sobie znaleźć męża. Zasępiłam się nad kluskami i doszłam do wniosku, że albo brak seksapilu i kumplowskie zachowanie do wszystkich mężczyzn, albo jest za fajna i za mądra, więc odstraszająca facetów. Płynnie oczywiście przeszłam do siebie i stwierdziłam, że ja to na pewno jestem pozbawiona uwodzicielstwa, bo o spore przewyższanie facetów inteligencją bym siebie nie posądzała, zresztą znam inteligentne dziewczyny, które mają facetów. Właściwie, jak facet mi mówi, że jestem wyjątkowo mądra to zastanawiam się z kim do tej pory rozmawiał, bo ja znam tylko takie jak ja.


W domu zrobiłam szybki research i zapytałam wujka Google, dlaczego faceci widzą we mnie tylko koleżankę. Sobie odpowiedziałam, że to dlatego, że sama u mężczyzn najpierw szukam przyjaciela, ale wujek nie pozostawił mi złudzeń i podrzucił kilka artykułów, w których dużo mężczyzn pisało, że jeżeli masz zainteresowania i trochę oleju w głowie to może chodzi o...wygląd i trzeba po prostu wziąć się za siebie (ładnym i mądrym zostało obniżenie wysokich wymagań).

Momentalnie łzy mi stanęły w oczach i zaczęłam myśleć, że no pewnie, żeby ktoś w ogóle zainteresował się mną, muszę schudnąć, inaczej to wszyscy będą mnie traktowali jak kumpelę, im szczuplejsza tym jestem bardziej pewna siebie, więc zaczynam już od dziś i w Kanadzie jakoś to pójdzie, znajdę faceta, wszystko się ułoży, będzie...



Stop. Znów formułuje sobie zewnętrzną motywację. Zadałam więc sobie pytanie: gdyby teraz stanął przede mną jasnowidz (hipotetycznie mówiący prawdę i tylko prawdę :P) i powiedział: "nie znajdziesz faceta, nawet jeśli będziesz wyglądać jak modelka" to co by było powodem odchudzania? I czy w ogóle wtedy chciałabym schudnąć?

Pierwszą odpowiedzią, która by każdemu nasunęła się to oczywiście zdrowie. Gorzej, jeśli chora nie jestem i jakoś żadna z dalekich i możliwych chorób mnie nie straszą. Po prostu zdrowie to nieoceniona zaleta, ale mnie - jako osobę zdrową - nie motywuje. Nie staje się wielkim pragnieniem i moim "dlaczego". Pragnienie za to znalazłam w swoim hobby.


Chcę schudnąć, aby bez problemu, szurania kolanem po brzuchu i straszliwej zadyszki wspinać się po górach, nauczyć się nurkowania, pojechać na kilku- dniową/tygodniową wyprawę rowerową (samodzielną), nauczyć się jazdy na nartach w Kanadzie (za horrendalnie wielkie pieniądze wpłacone pośrednikowi będę miała możliwość nauki jazdy na nartach i snowboardzie), a także w końcu wybrać się na piechotę do Santiago de Compostela drogą św. Jakuba.

To są moje nowe powody odchudzania i teraz zamiast ważyć się i mierzyć, będę podnosić wydolność/gibkość i sprawność. Pal licho urodę i męża.