wtorek, 28 lipca 2015

Co jest trudniejsze od wyjazdu do Kanady?

Góry skaliste, śniegi po pachy, pająki i niedźwiedzie grizzli - to nic w porównaniu z byciem w związku.

Znowu z weekendowych planów nici, Mason rozchorował się. Oczywiście jak na dorosłą, gotową na związek i zrównoważoną psychicznie kobietę płakałam prawie całą noc, że na bank już mnie nie chce i wymyślił chorobę żeby nie spotkać się. Smarkając w chusteczki obiecałam sobie, że następnym razem pochwalę się, że mam kogoś dopiero na ślubnym kobiercu.


Mason w między czasie napisał mi, że przyjedzie w niedzielę rano i ma nadzieje, że do tego czasu tabletki pomogą. Ja jednak wiedziałam już swoje i zaplanowałam wyjście w góry.

Sulphur Mountain to jedna z niższych gór w tej okolicy (niecałe 1,5 tys. m.), trasa szeroka jak autostrada, po drodze pełno turystów, więc zagrożenie spotkania niedźwiedzia niewielkie. Wchodziłam na szczyt rozkoszując się widokiem i od czasu do czasu spoglądając na telefon w nadziei na SMS. Po dojściu na szczyt i upewnieniu się, że zasięg jest wciąż obecny już chciałam coś mu napisać, że przecież obiecał, że przyjedzie itd., ale Mason mnie ubiegł.

Okazało się, że choroba nie minęła, gorączka, zapalenie, cuda wianki. Endorfiny po wejściu na szczyt dały o sobie znać - odpisałam, żeby nie przejmował się, bo tak myślałam, że nie przyjedzie i poszłam w góry. Widzimy się w takim razie za tydzień.

Jak na prawdziwą samicę alfa przystało nie potrzebuję faceta do bycia szczęśliwą ;). Mason za to stwierdził, że powinnam znaleźć sobie pracę w Calgary żebyśmy mogli częściej widywać się. Zresztą mogłabym tu żyć jakbym chciała.

Podczas schodzenia z góry humor całkowicie mi się poprawił. Przepiękne, zapierające dech w piersi widoki, łatwa trasa, nawet nie padało. No i Mason, który coraz częściej wspomina, że powinnam wyprowadzić się do Calgary.


Budowanie związku skojarzyło mi się z ciążą. W pierwszym trymestrze istnieje największe zagrożenie poronienia dlatego wszystkie objawy psucia się relacji traktuję jak zwiastun najgorszego. Do tego mam PMS (stąd te irracjonalne płacze ;))

sobota, 25 lipca 2015

Ciam dojrzewa!

Wczoraj z pierwszą kanadyjską znajomą podzieliłam się pewnym intymnym newsem.

Dostałam zaproszenie na urodziny Karen. Bąknęłam nieśmiało, że dziękuję, dam znać, bo mój chłopak ma wziąć wolne żeby się ze mną spotkać.


Karen na początku nie załapała i powiedziała - ah ok, rozumiem, możecie wpaść razem. Po chwili jednak krzyknęła na cały regulator -  CIAM???!!!! Masz chłopaka??!!!! To wspaniałe!

Wiadomość niczym ewangelia roznosi się wśród kanadyjskich znajomych i przyjaciół w Polsce. Oczywiście sama też głoszę dobrą nowinę. Czasem jednak dochodzą do mnie irracjonalne myśli - przekonania, że jak tylko podzielę się pozytywną wiadomością to zaraz coś się spieprzy.

Dziś jest brzydka pogoda niesprzyjająca optymizmowi. Do tego czekałam na SMS od Masona od rana, a tu cisza. YouTube proponuje same smutne piosenki, a ja łzawo spojrzałam przez okno myśląc, że to koniec, odwidziało mu się, nie pojedziemy nigdzie, bo: jestem za brzydka, gruba, głupia, lubię góry, a on nie, albo mam zielone oczy, a on woli niebieskie.

Uciszyłam myśli przypominając sobie, że miłość mnie i tak znajdzie i nawet zwizualizowałam sobie małego śmiesznego stworka pędzącego w moją stronę z wielgachnym sercem i zipiąc wołającym: przepraszam, że tak długo!



Po wizji rozkosznego potworka sama wysłałam SMS i zaraz dostałam odpowiedź od Masona, że mnie strasznie przeprasza, ale jest zajęty i napisze jak tylko skończy pracę. Co ciekawe nigdy źle nie reaguję na te jego busy, bo wiem, że naprawdę jest zajęty i nie dorabiam sobie ideologii, że to kolejny pan "jestem-super-zajęty", który nigdy więcej nie odezwie się.

Pomyślałam wtedy, że chyba emocjonalnie dojrzewam do bycia w związku (OMFG).

poniedziałek, 20 lipca 2015

Ciemna strona Ciam

Poetycko zacznę. Drugi człowiek jest Twoim lustrem, do tego myślącym i czasem mówiącym co o Tobie myśli, albo co w Tobie dostrzega. Ostatnio częściej oglądam siebie w oczach Masona.

Cóż, mam szczęście (bądź nieszczęście) bycia osobą o wyraźnych poglądach i wyraźnym usposobieniu. Kiedy poznaję nowego faceta zawsze zastanawiam się co on we mnie dostrzega i na ile zauważa jaka jestem. Po bliższym poznaniu czekam z niepokojem aż stwierdzi, że jestem zarozumiałą, narcystyczną wariatką. 


Egoizm to jedna z wad, którą niewiele osób potrafi znieść, dlatego, że wszyscy jesteśmy egoistami, ale nie wszyscy są z tym pogodzeni. Dziś Mason zauważył, że jestem wymagająca (o matko, bo chcę zrobić wiele rzeczy na raz i wyciągnąć go na różne wycieczki), nie zwracająca uwagi na szczegóły, bo mam je po prostu gdzieś (łącznie z tym, że nie zauważyłam jak zmienił ciuchy w ciągu dnia), szybko nudząca się i zmieniająca temat, do tego nie potrafiąca cieszyć się z małych rzeczy (ale jak mam być zadowolona kiedy nie pojechaliśmy nad jezioro, bo był pożar i stukilometrowy korek?)

Wszystkie te wady albo zaakceptujesz, albo jebniesz mi drzwiami przed nosem. Mason nie jebnął, a ja cóż...też dostrzegam jego wady i też nie jebłam. Może dlatego, że oboje skupiamy się jednak na własnych zaletach i przymykamy oczy na wady pod osłonką różowych okularów?



wtorek, 14 lipca 2015

Mount Rundle

Jak zwykle przed poniedziałkiem - świętym dniem wolnym Ciam - nerwowo szukałam kolejnej trasy i towarzysza podróży. Napisałam do Jamesa czy ma jakiś plan na poniedziałek. Jego odpowiedź zwaliła mnie z nóg. Poinformował mnie, że...znalazł nowego górskiego partnera.

Pierwsza reakcja? Oczywiście ból, upokorzenie, miliony pytań (co ja mu zrobiłam, co złego powiedziałam? Może za wolna jednak jestem?) i ciamajdowata odpowiedź: Ok, dzięki za wcześniejsze wycieczki, było super.


Zwierzyłam się koledze z pracy, że straciłam kolejnego górskiego towarzysza i co mi napisał James. Ten wybuchnął śmiechem i stwierdził, że mój towarzysz to dzieciak z przedszkola, który mówi obrażony: Nie chcę się teraz z Tobą bawić, bo znalazłem nowego przyjaciela. Czemu kurna wcześniej na to nie wpadłam? A ja cipa zamiast dać upust złości to schowałam się znowu w skorupce potulności i za zasłonką biednej ofiary. Wkurza mnie to, że nie potrafię wyzwolić w sobie czystej furii i złości, bo ona w ogóle do mnie nie dociera. Ktoś może być dla mnie totalnym dupkiem, a ja...nic. Cóż, znikąd to się nie bierze, ale nie czas na psychoanalizę.


Upokorzona i zrozpaczona wrzuciłam ogłoszenie na lokalnym fanpejdżu i stwierdziłam, że jestem żałosna, bo szukam przyjaciół w internecie. Okazało się jednak, że nie jestem żałosna, tylko...fantastyczna. Dostałam wiele odpowiedzi, lajków, wszyscy zachwyceni moim podejściem do tematu i ostatecznie umówiłam się z dwoma dziewczynami na Mount Rundle.


Jak zwykle wyszło lepiej niż się spodziewałam. Dziewczyny okazały się fantastycznymi towarzyszkami podróży i doszłam do wniosku, że dobrze, że James mnie olał. Podczas wspinania się miałam też czas na przemyślenia na temat kobiecości (post na ten temat znajdziesz tutaj.) Żaden facet tak radośnie nie ekscytuje się przed wyprawą jak kobiety. Dzięki postowi na facebooku poznałam fantastyczne osoby - Brytyjkę i Kanadyjkę - pełne zapału, pasji i emanującej siły oraz jednocześnie ciepłe i radośnie pomagające innym górołazom. Jedyną "wadą" były długie postoje (co mi się nie zdarzało z Jamesem) i jeszcze dłuższe rozmowy co spowodowało, że wycieczka trwała niecałe...9 godzin. Ale to nic, Mount Rundle było nasze. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy.

poniedziałek, 13 lipca 2015

Canadian dream?

Było słoneczne popołudnie. Szłam do banku zaksięgować swój czek, a wiadomo, że czeki potrafią poprawić nastrój. Zwłaszcza dwa na raz.

To był jeden z tych dni, kiedy wszystkie smutki dnia poprzedniego odchodzą w zapomnienie. Liczyło się bycie tu i teraz, piękna pogoda, fajna muzyka w uszach, dwa czeki, to, że mam dwie nogi, dwie ręce (w sensie swoje, nie ucięte w reklamówce ;)) i kolejne podróże za pazuchą. Optymizm powrócił i wszystko znowu nabrało sensu.


Szłam więc zachwycona wszystkim dookoła i nagle zobaczyłam ją. Zwykłą, czarną koszulkę powieszoną na manekinie przy osiedlowym butiku. Czarna koszulka z wydrukowanym prostym napisem: Love will find a way.

Koszulka trafiła prosto w serce, bo dnia poprzedniego zastanawiałam się czy dobrze zrobiłam wyzywając James'a (tego od randki, nie gór) od narcystycznych dupków (tak, tak, najlepiej komuś wytknąć własne wady) i może jednak powinnam jakoś inaczej. A może on mnie nie chce, bo jestem za brzydka, gruba, głupia, mądra, woli blondynki, albo powinnam mniej/ więcej gadać, za szybko się otworzyłam? A może za mało? Może nie powinnam tego powiedzieć? Albo powiedzieć coś co przemilczałam? Albo...


Czarna brzydka koszulka z cytatem z Króla Lwa (tłumaczenie polskie: Miłość drogę zna jest jeszcze bardziej kiczowate niż oryginał, ale nie ważne środki, ważny cel) uświadomiła mi, że mam przestać kombinować, zastanawiać się, szukać w sobie błędów, płakać, a już przede wszystkim przestać wierzyć, że nie jestem warta miłości i nigdy takowej nie znajdę, bo ona sama mnie znajdzie. No to przestałam. Jasnymi od oświecenia oczami spojrzałam w niebo i pomyślałam: love will find a way! I poszłam dalej. Potem stał się cud. Ale może od początku.

Dawno, dawno temu, mniej więcej dwa miesiące wstecz umówiłam się na szybki lunch z Masonem (bez konotacji z masonerią - tak wiem, słaby żart). Chłop nie wywarł na mnie pozytywnego wrażenia, miałam go za zapatrzonego w siebie aroganta, do tego wyglądał jakby się gdzieś spieszył (uciec z nieudanej randki?), więc podchodziłam do niego bez zbędnego zaangażowania, a jak mnie wystawił tuż przed kolejnym spotkaniem, wkurwiłam się, wywaliłam go z Facebooka i Skype'a (nie, nie mam trzynastu lat; tak, jestem dorosła) i zapomniałam. No prawie, bo zastanawiałam się dlaczego nawet ten skończony dupek mnie nie chce. Czy ktoś tu się jeszcze dziwi czemu jestem sama?


Dwa tygodnie temu zobaczyłam sms wysłany od niego o drugiej w nocy. Od słowa do słowa znowu umówiliśmy się na kolejne spotkanie zaraz po mojej pracy. Umalowana, ubrana w sukienkę i w szampańskim nastroju poszłam do pracy, z której wyszłam z chmurą gradową nad głową, bo chłop miał czekać jak wół pod hotelem, a tu ni widu ni słychu. Chmurę odgarnęłam myślami, że nikt mnie nie unieszczęśliwi i jadę w góry, a poza tym...love will find a way.

Jazda rowerem pod górę to nie byle sprawa. Po dwóch przystankach, myślach samobójczych i zastanawianiu się czy jestem normalna, że jeszcze będę się wspinać na górę, stwierdziłam, że a co mi szkodzi, zapytam Masona czy coś go nie zatrzymało. Po dojechaniu na parking przy trasie na szczyt dostałam odpowiedź: jestem w drodze.


Wyobraź sobie teraz pustą dwupasmówkę i Ciam na rowerze zapierdzielającą z prędkością światła w dół (aż tak strasznie mi się nie spieszyło, było naprawdę stromo!) żeby wziąć prysznic, ubrać się, umalować i wyperfumować. Szaleństwo.

Wsiadłam do samochodu zmęczona, śpiąca i mało odzywająca się. Nawet nie próbowałam wywierać na nim wrażenia i olałam co sobie o mnie pomyśli. Pomyślał chyba dobrze, bo zaczęliśmy spotykać się.

środa, 8 lipca 2015

Fikcyjne związki

Kilka razy Ciam przechadzała się ulicami miasteczka trzymając za rękę faceta. Za każdym razem innego.

Wyglądamy jak urocza para zakochanych papużek świergocących do siebie słodko. Tulimy się do siebie czule, głaszczemy po ramieniu, patrzymy płomiennym wzrokiem, który jest niczym z płomieniami rzucanymi w łóżku i łapczywym, kompulsywnym wręcz obmacywaniem, bo nigdy nie wiadomo kiedy trafi się następna okazja na czułość.

Potem rozstajemy się i nigdy więcej nie widzimy. On nie pisze, ja tym bardziej. A jak napisze, to zdziwienie, które studzi zdrowy rozsądek: moja droga, to wciąż gra pozorów...

Niesamowite jest spotkać drugą, podobną do siebie osobę, która pragnie jednocześnie bojąc się bliskości. Sama kiedyś rzuciłam, że prędzej rozłożę przed obcym facetem nogi niż powiem szczerze czego się boję.

Jednodniowe związki. Ciekawe czy dużo takich jednodniowców widywałam na ulicy? CIekawe ilu jednodniowcom zazdrościłam płacząc do poduszki, że  nikt mnie nie kocha.


środa, 1 lipca 2015

Przeraża mnie

Coraz częściej opowiadam kanadyjczykom o Polsce. Kanadyjskie truskawki to NIC w porównaniu z polskimi, nie mówiąc już o chlebie, serze białym i szynce.

W końcu zrozumiałam, że zaczęłam tęsknić. Podczas coponiedziałkowego hikingu James ze współczuciem zapytał czy po raz pierwszy jestem na emigracji? Myślę, że nie chodzi o samą emigrację, ale o to, że to pierwszy wyjazd na tak długo i bez konkretnego terminu powrotu.


Kiedy pomyślę o tym co zrobię po skończeniu terminu ważności wizy kanadyjskiej czuję ekscytację pomieszaną ze strachem, bo wiem, że na Kanadzie się nie skończy. Mam tyle pomysłów, możliwości i pragnień, że czasem mnie to przeraża. Jak każdy normalny człowiek szukam spokoju i poczucia komfortu, ale pieprzone owsiki w tyłku ciągle dają się we znaki (w sensie nie dosłownie, wiesz o co mi chodzi ;)) i diabeł szepczce do lewego ucha: Ciam! Chcesz w tej dziurze spędzić CAŁY rok? A nie lepiej sezon zimowy w innym regionie? Pouczyć się jeżdżenia na nartach? Snowboardzie? No i już ciśnienie lekko podniesione, bo trzeba będzie znowu pakować się, szukać pracy, mieszkania, znajomych, same problemy...

Zresztą tutaj i tak muszę się spieszyć, bo mam sporo gór do zdobycia. Przed każdym poniedziałkiem (święto Ciam - cały dzień wolny!) nerwowo wysyłam wiadomości do znajomych z pytaniem kto ma czas na wspólne zdobywanie szczytów, bo sama w lesie nie czuję się jeszcze pewnie. Poza tym rodzą się plany campingowe, wyjazd do Jasper, gdzieś w oddali wycieczka po Stanach, a jeszcze dalej Australia, Nowa Zelandia i Chiny...kiedy wrócę? Nie wiadomo.

Wizja niezależnego podróżowania po świecie ekscytuje mnie i napawa lękiem, bo docelowo nigdzie nie zagrzeję miejsca na dłużej niż rok. Wszystkie relacje i znajomości będą miały charakter tymczasowy, a znając życie pewnie i tak będę szukała księcia z bajki. Zresztą nawet nie chodzi o tymczasowość znajomości, tylko, że czasem będę polegać na ludzkiej życzliwości i wyciągać rękę po pomoc.