niedziela, 28 lutego 2021

Sobota bez internetu – życiowe decyzje

 Zawsze zazdrościłam osobom zdyscyplinowanym. Wyobrażałam sobie jak rodzice wychowali tych małych żołnierzy, którzy dokładnie ścielili łóżko bez najmniejszych zmarszczek i przez pięć minut z zegatkiem w ręku szorowali zęby zanim nie położyli się na wznak do łóżek z wykrochmalonymi pościalmi. Ojciec był pewnie policjantem, a matka nauczycielką matematyki, albo innej fizyki. Te małe żołnierzyki potem wyrastały na doskonałych przedsiębiorców albo menadżerów w korporacjach. Jak ja im zazdrościłam. Cóż za prosta kariera bez ciągłych potyczek z wewnętrznymi małpami – prokrastynacją, niezdecydowaniem i lenistwem.

Po drugiej stronie stoję ja. Co sobie nie postanowię to zaraz spieprzę. Ile to ja diet nie zaczynałam rano i kończyłam po południu. Ileż to razy zawracałam z drogi do siłowni i kończyłam trasę w mcDonaldzie. Ile razy nie uczyłam się różnych rzeczy, języków, nie mówiąc już o prostych postanowieniach skupienia się na pracy. Ciągle tylko czytałam poradniki jak żyć lepiej i mówiłam sobie, że będę tą doskonałą, zdyscyplinowaną i uparcie dążącą do celu osobą z książek...od jutra. Wszystko to przegrywało z Fejsbukiem i filmikami z serii food porn na instagramie, a czasem nawet z głupimi gierkami z google play...Wydawałoby się, że nie ma dla mnie nadziei.

Okazało się, że życie bywa przewrotne. Kiedy poznałam B. byłam skupiona na podróżowaniu, zwiedzaniu nowych miejsc, przygodach i doświadczeniach. Jak można się domyślić – dyscyplina, kariera i osiąganie sukcesów były ostatnimi rzeczami, na których mi zależało. To było w planach na przyszłość: po powrocie do Polski miałam znaleźć pracę w korpo, schudnąć i znaleźć męża – też z korpo, najlepiej informatyka, żeby życie było proste i przyjemne, hehe. Zamiast tego poznałam swojego przyszłego męża z wielkim plecakiem na plecach i z planami w głowie na objechanie dookoła Australii i spaniu w samochodzie na poboczu drogi, albo w dzikiej głuszy. B., ku mojemu oburzeniu nie był pod wrażeniem.

B. uważał, że jestem rozpuszczoną księżniczką, która nie zna życia, a życie według niego oznacza pracę w znoju i biedę, co uważałam i dalej uważam, za jeden z aspektów życia. Sama chciałam pójść prostą drogą, w Polsce znalazłabym pracę w korpo i spokojnie wspinała się po drabinie kariery. Teraz jednak widzę, że raczej nie osiągnęłabym żadnego sukcesu. Dlaczego? Bo nie miałabym palącej potrzeby.

Kiedyś pracowałam z pewną dziewczyną, K., która jest ładna i jeszcze bardziej rozpuszczona ode mnie. K. Poznała chłopaka, informatyka – a jakże! - i razem sobie żyją spokojnie w podmiejskiej willi, głównie na jego koszt. Czasem rozmawiam z K., która ciągle narzeka na pracę, że jej się nie chce, że się opiernicza ile może i pół dnia ogląda fejsbuki i gada z koleżankami. K. Nie zależy na karierze i gdzieś tam w głębi duszy czeka aż chłopak jej się oświadczy, zapłodni ją (sic!) i ta będzie mogła sobie spokojnie rzucić pracę i spać ile chce. Myślę, że gdybym mogła, poszłabym w jej ślady, bo też podejmowałam życiowe decyzje po najniższej lini oporu. Razem zresztą kiedyś pracowałyśmy i razem zachwycone przeglądałyśmy fejsbuki przez pół dnia, a drugie pół piłyśmy kawę i plotkowałyśmy (nie, nie pracowałyśmy w ZUSie, hehe). Pamiętam jak nasz pracodawca inwestował w swoich pracowników, mieliśmy dostęp do kursów i na bank – gdybym poprosiła – mogłabym dostać dofinansowanie na pogłębianie swojej wiedzy w zawodzie. Tyle, że nie chciało mi się. Po co mam się uczyć angielskiego, skoro już znam, a z niemieckiego i tak nie korzystam. Po co mam się uczyć technik sprzedaży jak bezpośrednio i tak niczego nie sprzedawałam. Życie po najniższej lini oponu. Gdybym nie poznała B., na pewno bym dalej tak żyła.

B. Nie zgotował mi życia usłanego różami. Przez pierwsze miesiące płakałam niemal codziennie nad swoim żałosnym losem i nie, B. nie więził mnie, sama nie wiem co się ze mną działo. Chciałam dalej podróżować, ale nie chciałam rzucać B. Byłam oburzona, że mój wybranek okazał się nieidealnym, niebogatym tytanem zwykłej pracy żyjącym w australijskiej prowincji. B. Zajmował się przycinaniem drzew cytrusowych, a ja mu pomagałam w zbieraniu gałęzi na kupkę pochlipując nad swoim nędznym losem. Serio, teraz widzę tego absurd, ale wtedy myślałam, że to zwykła niesprawiedliwość boska.

W końcu znalazłam jedną pracę sezonową (dalej popłakując tu i ówdzie), potem drugą, aż znalazłam pracę na stałe w winnicy. Od ponad dwóch lat pracuję w fabryce, gdzie mogę sobie pozwolić na przeglądanie internetów przez pół dnia, bo zazwyczaj maszyna pracuje sama, a ja tylko raz na godzinę muszę porobić kilka testów. Mam szacunek wśród współpracowników, którzy cenią moją wiedzę na temat tej konkretnie maszyny, przy której – a jakże – też nie raz sobie popłakałam. Przez jakiś czas nawet byłam zadowolona, bo znowu mogłam przez pół dnia opierniczać się. Coś jednak z tyłu głowy mi mówiło, że to mi jednak nie wystarcza. Teraz pragnę więcej. W końcu postanowiłam, że zrobię kurs menadżerski i wiem, że psychicznie jestem na to gotowa. Zajęło mi to aż tyle lat żeby poczuć, że jestem w stanie kierować ludźmi i mogę uzyskać wśród nich posłuch.

 

Właściwie uświadomiłam to sobie po ostatnim spotkaniu z menadżerami i inżynierami na temat mojej maszyny, w której wystąpił pewien błąd. Podczas spotkania ludzie zadawali mi pytania i słuchali moich odpowiedzi i ewentualnych sugestii. Nie wiem czemu tak mnie to zdziwiło, żyłam w swojej iluzji myśląc, że wszyscy mają mnie za głupią imigrantkę, która ledwo się wysławia. Nagle spadły klapki z moich oczu.

Potrzebowałam ponad czterech lat ciężkiej pracy w Australii żeby zamienić się z płaczącej nad swoim losem księżniczki w tygrysa, który wie czego chce i do tego dąży. Czasem przychodzi taki moment w życiu kiedy wiesz, że to już czas. Poszłam do szkoły i rozmawiałam na temat tego kursu nie czując zażenowania, że celuje w karierę menadżera. Poszłam do kadrowej i też jej powiedziałam, że chcę dofinansowanie na kurs nie czując się głupio, że próbuję pracy w biurze. Mówię o tym, że nie czuję się głupio, bo dwa lata temu odbyłam podobną rozmowę (z inną kadrową), która skończyła się na żenującej i mało przekonującej próbie wyjaśnienia, że chcę pracować w biurze. Wtedy czułam, że nie nadaję się do tego, mimo, że mam prawie 10 lat doświadczenia w Polsce. Nie byłam na tyle pewna siebie, co tłumaczyłam sobie tym, że jestem obcokrajowcem i tak już musi być.

Idealny syn policjanta i nauczycielki w moim wyobrażeniu nigdy nie ma takich dylematów. On wie czego chce i bez wysiłku do tego dąży. Ja muszę pokonać swoją wewnętrzną małpę, która cały czas próbuje mnie wywieźć na fejsbukowe manowce albo netflixowe pustkowie. Kurs to jednak nie czas dla małpy. Będę miała zewnętrzną motywację – jeśli firma mnie dofinansuje to pewnie będzie oczekiwała, że ten kurs skończę, a jeśli zapłacę z własnej kieszeni, to lepiej żebym ten kurs skończyła i znalazła lepiej płatną pracę, żeby zwrócił mi się koszt. Możesz zapytać – czemu nie zdecydowałam się na ten kurs wcześniej? Pewnie nie byłam na tyle pewna siebie, żeby w ogóle o ten kurs zapytać. Poza tym menadżer? Nawet w Polsce o tym nie myślałam na serio...

Mówię wam, zbieranie gałęzi spod drzew czasem się opłaca. Człowiek nabiera bardzo silną motywację żeby się z tego bagna wyciągnąć.

środa, 24 lutego 2021

Alarm jedzeniowy! Było gorąco!

 O matko! Chyba małż mój miał rację. Nie powinnam tyle brać na siebie tych sportów, ale...od początku.

Kiedyś, dawno temu próbowałam namówić B. na codzienne spacerowanie dla zdrowia. Ten wybrał drogę od naszego domu wzdłuż jednej, średnio uczęszczanej uliczki aż do pewnego samotnego drzewa, potem zakręt i z powrotem przy drodze szybkiego ruchu. Razem spacerek na ok. 45 minut do 1 godziny. Zależy od tempa.

Na początku motywacja oczywiście na 100%. Kupiliśmy mu nowe buty, sportowe ciuchy, ten przed spacerem robił profesjonalne rozciąganie itd. Generalnie jakbyśmy zaczęli nowe, wspaniałe życie. Maszerowaliśmy tak w stronę zachodzącego słońca przez niecały tydzień, aż mu się odechciało. Ja trenowałam w siłowni, więc też zrezygnowałam...do początku tego tygodnia, kiedy postanowiłam odnowić spacerowe wyzwanie. Od kilku miesięcy chodzę codziennie minimum 10 tysięcy kroków, co w pracy udaje mi się średnio w 60-80 do 100% (zależy od dnia). Teraz zmieniłam na minimum 11 tysięcy (a co!) i dodałam spacer do rzeczonego drzewa i z powrotem żeby nie chodzić bez sensu w kółko w pracy dla zrobienia głupich kroków. Codziennie będę maszerować w szybkim tempie (lub truchtać) w 2 strefie tętna co ma zwiększać ogólną wytrzymałość.  

Okazało się, że wytrzymałość mi spadła, bo kiedyś żeby wejść w drugą strefę musiałam jednak truchtać jak ten tuptający jeżyk, a teraz tylko chodzę wymachując żwawo ramionami. Nie marudzę jednak, bo truchtanie jednak bardziej męczy.

Dziś po żwawym marszu do drzewa i z powrotem wsiadłam do samochodu i wio do siłowni wykonać trening, który według planu miał być interwałami na maszynie do wiosłowania. Spociłam się co nie miara i z powrotem do domu. No i wtedy się zaczęło. Mega głód. ZNOWU! Myślę sobie, że nie no interwały jednak nie sprzyjają odchudzaniu, człowiek nie może opanować głodu, a spaliłam i tak tylko 150 kalorii więc szału nie ma i generalnie nie opłaca się. W głowie już błyskają myśli radosne, że dobra, dobra, mamy nauczkę, interwały be, interwały wywalamy z planu, a skoro dziś je zrobiłam to mogę się najeść, a od jutra już dieta i trening na 100%. 

Wyciągając chleb, ser i patrząc pożądliwie w stronę bananów nagle przypomniałam sobie o tym blogu. Przecież nie wywalę bloga o kilkuletniej tradycji. Kolację zjadłam do syta (hummus z marchewką i ogórkami + 2 garście migdałów), odłożyłam chleb i ser żółty z powrotem. Interwały zostawie na kiedy indziej...zwłaszcza, że przecież i tak człowiek chudnie od diety, a nie od spalania kalorii! Teraz wymyśliłam, że będę chodziła 3x w tygodniu i robiła spokojny trening w siłowni. 

Przed chwilą powiedziałam B: "miałeś rację". Ten patrzy na mnie z zainteresowaniem (bo oczywiście nie na co dzień żona przyznaje mężowi rację), a ja daruję sobie wyjaśnienia, bo na co to komu. Ten jednak nie odpuszcza, pyta, błaga, prosi: "no powiedz w czym mam rację?!". 

- Za dużo trenuję...

- No oczywiście! Ale i tak sporo wytrzymałaś, trzy dni...myślałem, że odpadniesz po drugim dniu ;)


niedziela, 21 lutego 2021

List do Ciam sprzed siedmiu lat

Kolejna sobota bez internetu poskutkowała napisaniem niniejszego listu. Tym razem więcej się nudziłam i czytałam niż w zeszłym tygodniu. Było nieziemsko gorąco, z 40 stopni i za grosz nie chciało mi się sprzątać. Normalnie bym leżała w łóżku i czytała fejsbuka, a tak - leżałam w łóżku i czytałam książkę. No i napisałam list do siebie.


Droga Ciamku,

masz 27 lat i wiem, że teraz cierpisz. Chcę Ci powiedzieć – to nie będzie trwało wiecznie. Czujesz teraz ciągły niepokój i boisz się braku miłości, co starasz się zagłuszyć przelotnymi znajomościami i różnymi przygodami. Wiele lat żyłaś w ukryciu, pod skorupką sporej otyłości. Teraz jesteś nieco szczuplejsza i nagle zrozumiałaś jak wiele Cię ominęło.

Czujesz, że musisz pospiesznie korzystać z życia, tak szybko, że aż zachłystujesz się i czasem tracisz poczucie sensu. Myślisz, że Twoim życiowym celem jest doświadczanie i przeżywanie, dlatego na wszystko odpowiadasz “tak”, mimo, że wiesz, że czasem lepiej byłoby odmówić i cierpliwie poczekać na coś wartościowego. Chcę Ci powiedzieć, że po siedmiu latach będziesz trochę inną osobą, poturbowaną przez te wszystkie historie, ale rdzeń – Twoja dusza eksploratora – pozostanie bez zmian. Twoje doświadczanie i przeżywanie przeobrazi się w coś zupełnie innego, nowego, coś czego byś się nigdy po sobie nie spodziewała – małżeństwo i dbanie o róże w ogródku. Tu oczko w Twoją stronę – pamiętasz jak śmiałaś się z tych kur domowych co z nudów zajmują się wyrywaniem chwastów? Nagle okaże się, że znajdziesz w tych czynnościach ukojenie, spokój i mindfulness. 

Chcę Ci również powiedzieć, że po latach większość Twoich zmartwień zniknie. Zapomnisz o tym, co Cię kiedyś budziło w środku w nocy. Potem na prawdę nie będzie to miało znaczenia. No może czasem przypomnisz sobie, co wyprawiałaś i uśmiechniesz się pod nosem. Te bolączki i bóle duszy ucichną.

 Zajmiesz się rzeczami materialnymi, dalej będziesz skupiona na wyglądzie i dalej będziesz ćwiczyć i skakać z diety na dietę, ale nie martw się – nigdy nie stracisz nadziei (no może na któtkie chwile, znasz mnie – dół, syf, kiła i mogiła na jeden dzień, a potem wracamy do życia). 

Ciamku...dziękuję Ci za Twój pamiętnik, za Twoją otwartość i szczerość. Dzięki temu widzę jaką drogę pokonałam by być tu gdzie jestem. Teraz jednak ja zacznę pisać – dla czterdziestoletniej Ciamki, która – oby szczupła i bogata, powiedziała mi równie pocieszające słowa ;) 

środa, 17 lutego 2021

Dieta - reaktywacja

 Przeczytałam kilkanaście swoich najwcześniejszych postów i zapomniałam, że swoje największe kilogramy schudłam na diecie Montignaca. Zgadnij na jakiej diecie teraz jestem 😂

Przez ostatnie kilka lat skakałam z jednej diety w drugą. W Kanadzie starałam się jeść zdrowo i okazjonalnie liczyć kalorie, ale bez wagi kuchennej bywało ciężko. W Australii z kolei zaczęłam na poważnie chudnąć z dietą Gaca, jednak po zatrzymaniu mi się okresu rzuciłam ją na rzecz ponownego liczenia kalorii. Ważyłam 67 kilogramów i to było na dwa miesiące przed ślubem.

To ja z małżem 


Wtedy zaczął się koszmar z kompulsywnym objadaniem się. Nie mogłam powstrzymać się. Momentalnie przytyłam 10 kilogramów i tylko dzięki wsparciu męża i jakieś niewyobrażalnej silnej woli nie pozwoliłam na dalsze tycie. Współpracowałam z psychodietetyczką, a potem trenerem, który kazał mi liczyć makroskładniki. Na wszystkich tych dietach byłam super głodna, nawet jedząc 2 tys. kalorii. Nigdy chyba w życiu nie odczuwałam takiego głodu fizycznego, takiego burczenia w brzuchu, bólu głowy, słabości itd. Myślałam, że albo mój organizm potrzebuje dużo więcej kalorii i wszystkie te kalkulatory się mylą, albo robię coś nie tak.

Przeszłam na weganizm. Miałam nadzieję, że jedzenie tony warzyw mnie zbawi, ale dalej byłam głodna. Jadłam pół arbuza i miałam ochotę na więcej. Pomyślałam, że może jem za mało białka i tłuszczy. Znowu zaczęłam liczyć makroskładniki i znowu byłam głodna. Dodawałam kalorie, kupiłam tabletki chamujące głód, piłam jakieś wypełniacze żołądka i nic.



Moją ostatnią dietą było liczenie makroskładników w puli 2 tys. kalorii. Zrobiłam sobie badanie genetyczne i wyszło mi, że powinnam jeść węglowodany o niskim indeksie glikemicznym i uważać na tłuszcze nasycone, bo mam tendencję do cukrzycy i nadciśnienia. Okazało się też, że mam te słynne geny otyłości, które powodują, że wolniej się nasycam i czuję szybciej głód. Trochę mnie to podłamało.

Z tą wiedzą przystąpiłam ponownie do diety Montignaca, unikając jednak tłuszczów nasyconych, którymi objadałam się bezwstydnie pięć lat temu. Zamiast tego wybiorę max 1 łyżkę masła orzechowego albo garść orzechów, lub połówkę awokado, które nie są generalnie polecane na diecie Montignaca w 1 fazie. Moje wyniki badań genetycznych jednak sugerują, że powinnam dołączyć nasiona do diety. 



Dziś jest mój trzeci dzień diety i...nie jestem głodna! Nie liczę kalorii, ale myślę, że jem mniej niż 2 tysiące. Wydaje mi się, że zasady Montignaca, mimo, że od dawna są obalone, mi jednak sprzyjają. Niski indeks glikemiczny powoduje (tak myślę) małe skoki cukru we krwi, więc pewnie dlatego nie jestem już tak głodna. Nie łączenie z kolei węglowodanów z tłuszczami powoduje, że jem mniej, bo jest to dla mnie mniej smaczne...

Ten wpis brzmi jakby człowiek musiał poruszyć niebo i ziemię żeby schudnąć. Wiem jednak, że sukces wymaga wiele poświęceń. Ludzie, którzy osiągnęli w czymś sukces rzadko kiedy zdobyli go za pierwszym razem. Zazwyczaj są to lata prób i błędów, ale ostatecznie tylko najwytrwalsi dotrwają do końca. Mój mąż (B.) jest dla mnie podporą, to on mi ciągle powtarza, że najważniejsze jest nie poddawać się, choćby waliło się i paliło. Dziś wiem, że może moja droga była wyboista i często wychodziłam na manowce, ale prę do przodu i wiem (!), że dopóki nie poddaję się i dalej szukam rozwiązania - na pewno mi się uda.


poniedziałek, 15 lutego 2021

Co Ciam porabiała przez ostatnie pięć lat?

Poniższy post napisałam dla kolejnego, nowozałożonego bloga. Otworzyłam jednak bloggera (wcześniej pisałam na jimbdo i wordpressie) i oczom mym ukazało się moje porzucone dziecko - blog amciam. Blog ten ma swoją historię i chyba dobrze jest pokazać, że...jest nadzieja ;). Dlatego postanowiłam wrócić.




Największą zmianę pewnie wyczytałaś między wierszami poprzedniego wpisu. Prawie trzy lata temu wyszłam za mąż (!) Niekiedy wspominam czasy przedmałżeńskie i zawsze myślę, że za żadne skarby nie wróciłabym do randkowania. Ok, było czasem zabawnie, co tu też opisywałam, ale jednak na koniec dnia pozostawał niesmak i poczucie bezsensu. Teraz mam ten "problem" z głowy i nie muszę szukać drugiej połówki, ale pracować nad tym, co mam. To tak jak z dietą, odchudzanie to randkowanie, a utrzymywanie niskiej wagi to małżeństwo. Jak się pewnie domyślasz - czasem to drugie bywa trudniejsze.

Małżeństwo początkowo spowodowało, że zabrakło mi słów. Już nie podróżowałam beztrosko po świecie, nie miałam tylu przygód i dosłownie nie było o czym pisać. Nikogo nie interesują bezsensowne kłótnie o naczynia, porozrzucone skarpetki i finanse. Zamknęłam bloga podróżniczego, bo czułam, że już nie jestem tą osobą, którą i tak nieliczne osoby czytały.




W Australii trochę zamknęłam się w sobie. Mieszkam w małej miejscowości w domu męża i gdzie znalazłam pracę na stałe. Tu słowo "backpacker" czyli podróżnik z plecakiem jest zazwyczaj wypowiadane z pogardą. Australijczycy uznali, że międzynarodowi podróżni zabierają im pracę, są leniwi i tylko piją i ćpają. Mój obcy akcent nie ułatwiał mi życia, więc zazwyczaj w towarzystwie nie odzywałam się i unikałam wychodzenia z domu "do ludzi". Może pisanie pomogłoby mi, ale znowu stwierdziłam, że nikogo nie interesuje życie emigranta. Nie podróżowałam już ani nie chodziłam na randki więc oba blogi nie nadawały się do kontynuacji.
 
Przeszłam w końcu na dietę. Schudłam, ale nie do wymarzonej wagi. Nie wróciłam do swojej wagi z Kanady, ale - jak to bywa - waga waha się 10 kilo w te i we wte. Uprawiałam biegi, crossfit, a teraz po prostu chodzę do siłowni. Waga jednak znowu skoczyła, więc postanowiłam zreaktywować tego bloga i pisać o tym jak na dobre osiągnąć w czymś sukces. 




Moim planem jest - niezmienie - schudnąć do 60 kg. i utrzymać tę wagę. Chcę też napisać i wydać książkę o sztuce w Australii (już mam kilka rodziałów, pisałam bloga na ten temat, ale temat tak mnie onieśmielił, że porzuciłam to, bo stwierdziłam, że nie mam czasu). Do tematu jednak znowu wróciłam dzięki pewnej umowie z moją matką, o czym jeszcze napiszę. Poza tym chcę otworzyć firmę i prowadzić ją z sukcesem żebym już nigdy nie musiała pracować w tej durnej fabryce, w której pracuję. 

Tu będę pisała o tym, jak mi idzie. 


niedziela, 14 lutego 2021

Bum! Powrót! - Produktywność milenialsa

 Wiecie co, po porzuceniu tego bloga pisałam trzy kolejne o innej tematyce. Żaden nie był na tyle popularny żeby mieć motywację do kontynuacji, więc...wracam na stare śmieci!

Oto najnowszy wpis - Ciam sześć lat później

Produktywność – dzień pierwszy

Odkąd pamiętam miałam wiele zainteresowań, które pochłaniały mnie bez reszty na co najmniej kila miesięcy, jak nie lat. Były to książki, a właściwie horrory,  pisanie opowiadań i recenzji, jazda konna, wampiry i magia, historia Celtów, a potem Wikingów, rysunek i komiksy, aż w końcu historia sztuki, a potem dziennikarstwo, podróże, wędrówka górska, zdrowie i diety, bieganie, rowery oraz crossfit. 

Zainteresowania te przybierały formę intensywnych zauroczeń. Byłam jak zakochana nastolatka, która planuje ślub i dzieci z chłopakiem z ławki obok na którego boi się nawet spojrzeć. Każdy temat pochłaniał mnie tak bardzo, że ostatecznie wyobrażałam sobie siebie jako guru i encyklopedia wiedzy, nieraz tajemnej. Gdybym jeden z tych tematów pociągnęła dłużej niż te kilka miesięcy czy lat to pewnie dziś byłabym nagrodzoną noblem pisarką, uznanym historykiem sztuki albo dziennikarką z Pulitzerem, ewentualnie przewodnikiem górskim w Kanadzie czy Stanach, albo dietetyczką, a jak nie to minimum medalistką olimpijską albo stanęła na podium przy Tii-Clair Toomey. Byłabym kimś. Zamiast tego – jak na typowego milenialsa przystało – skaczę z kwiatka na kwiatek cały czas borykając się z prokrastynacją, brakiem systematyczności i samozaparcia. 

Wszystko zaczęło się przez internet. Gimby pewnie pamiętają ten dźwięk łączenia się modemu z internetem i krzyki sfrustrowanych rodziców, że przeze mnie telefon nie działa. Przedtem całymi dniami czytałam książki. W bibliotece byłam prawie codziennie, a bibliotekarki czasem z wahaniem udostępniały mi horrory wyższej i niższej półki od  Stephena Kinga i Grahama Mastertona, aż do jakichś gniotów  z krwawą papką na okładce. Dziadek dał mi w prezencie starą maszynę do pisania, na której powstało kilka opowiadań. Jak można się domyślić – horrory dla nastolatków z żałośnie niskimi wymaganiami. Potem na srebrne ekrany wszedł Władca Pierścieni, o którym dyskutowałam z fanami fantastyki na czacie Onet.pl My – elita - znaliśmy na fantastyce, a ja na pamięć wkuwałam imiona bohaterów, elfów i bogów całego panteonu Tolkiena, wiersze i pieśni oraz daty bitew itd. żeby zabłysnąć w towarzystwie. Moja miłość do literatury grozy płynnie przeszła do fantastyki, co pobudzało moją wyobraźnie tak mocno, że aż zapragnęłam rysować komiksy. Oczywiście o elfach, miłości, jakieś wędrówce po fantastycznym świecie pełnym zła i przemocy, ale przekazanej w humorystyczny sposób, trochę w stylu Sapkowskiego pomieszanym z heroic fantasy. Wiesz, te seksowne elfice (?) i męskie klaty przypominające Schwarzeneggera w latach świetności...

Szybko jednak okazało się, że daleko mi do Rosińskiego, więc porzuciłam temat na rzecz magii. Odprawiałam czary nad świeczkami i ubierałam się – ku grozie mojej biednej mamy – na czarno. Czytałam książki o magii, okultyzmie i wierzeniach Słowian, Celtów, a ostatecznie Wikingów, bo przez całe dwa miesiące chodziłam do bractwa rycerskiego zajmującego się historią Wikingów. Miałam być super wojowniczką, uczyłam się powoli walki mieczem, ale trochę się jednak wstydziłam i chyba bliżej by mi było do druida niż Xeny. 

Ostatnia klasa liceum to jednak nie zabawa, bo zbliża się matura, która będzie decydować o całej przyszłości zahukanej nastolatki. Z całym przekonaniem zdecydowałam, że będę studiować antropologię albo kulturoznawstwo, a przepustką do tej jakże śmiałej kariery będzie matura z historii sztuki. Ostatecznie wylądowałam na studiach wieczorowych historii sztuki, co stało się – a jakże – moją pasją. Teraz byłam naukowcem. Dniami siedziałam w poklasztornych bibliotekach pisząc zadane eseje, a wieczorami czytałam książki o sztuce. Sztuka to było moje życie. W końcu rozwinęłam skrzydła, w końcu byłam w czymś dobra! Miałam stypendium, udzielałam korepetycji, pisałam do gazet tematycznych, a nawet miałam swoje wystąpienie na konferencji. Na piątym roku studiów stało się jednak coś dziwnego. Przyjaciółka namówiła mnie na wyjazd do Stanów i przypomniałam sobie jak byłam zafascynowana Ameryką widzianą oczami Stephena Kinga. Chciałam zobaczyć te wielkie samochody, przydrożne stacje benzynowe na odludziu, wsiowych jankesów itd. Obudziła się we mnie żyłka podróżnika. Chyba nie muszę dodawać, że kariera historyka sztuki przepadła. Po powrocie z wojaży zostałam...dziennikarką i fotoreporterką. Teraz moim guru była Monika Olejnik i fotograficy wojenni. Kupiłam sobie lustrzankę, poszłam na kurs fotografii i unikałam jak ognia trybu auto. Starałam się być w centrum wydarzeń miasta. Zdjęcia trzaskałam jak opętana. Wyobrażałam sobie siebie jako światowej sławy fotograf i oczami wyobraźni odbierałam nagrodę Pulitzera dziękując ze łzami w oczach rodzicom za wsparcie.

 Portal dla którego pracowałam zamknięto. Wtedy postanowiłam, że wyjadę do Kanady. Wylądowałam w turystycznym miasteczku w Górach Skalistych i – jak można się domyślić – zostałam górołazem. Z pasją pochłaniałam informacje na temat wyposażenia do wspinaczki, kupiłam profesjonalny plecak, buty trekkingowe, bukłak, a nawet profesjonalne skarpetki, które zresztą noszę do dziś. W górach byłam minimum raz w tygodniu, a kiedy padało - patrzyłam tęsknie w niebo i oglądałam filmy o górach oraz pisałam bloga. Podczas swoich podróży napotykałam jelenie, a nawet misia czarnego, którego z dumą sfotografowałam (w trybie auto żeby nie spieprzyć sprawy). Apropos fotografii – znowu rozwinęłam skrzydła i kupiłam nową lustrzankę i dwa super obiektywy. Teraz byłam fotografem przyrody. 

Kanadyjska wiza jednak ma swoją datę ważności i musiałam wrócić do Polski. Nie na długo jednak, bo zaraz dostałam kolejną wizę – tym razem do Australii. Byłam super podróżniczką. Miałam podróżować po całym świecie z plecakiem, lustrzanką i laptopem do opisywania wydarzeń na blogu. Teraz moją heroską była Martyna Wojciechowska i inne twarde babki. Byłam mega szczęśliwa i myślałam, że będę taką włóczęgą przez kolejne 5-10 lat, aż...poznałam swojego obecnego męża, raczej domatora. 

Znowu wszystko się zmieniło. Zamieszkałam w małej miejscowości w Australii, daleko od gór, a nawet morza. Krajobraz jest tak monotonny, że po kilku strzałach lustrzanki, aparat schowałam głęboko do kuferka i długo go nie wyciągałam. Nie wiedziałam co tu zrobić, czym się zająć, więc nagle stwierdziłam, że to czas żeby w końcu schudnąć. Może niektórzy pomyślą, że po tych górach to latała jakaś skoczna łania, ale bliżej mi jednak było do niedźwiedzicy. Z całą zawziętością zaczęłam pochłaniać informacje o dietach, treningu, makroskładnikach, weganizmie i crossficie, jedynej siłowni w mojej okolicy. 

Po kilku miesiącach nastąpił oczywiście efekt jojo. Teraz, mając 34 lata stwierdziłam, że wszystkie te moje porażki i zmiany działania są przez niezdecydowanie, chaotyczność i brak dyscypliny. Widzisz, każda moja „pasja” trwała tyle ile wszystko przychodziło łatwo i  bez wyrzeczeń. Teraz jednak chcę skupić się nie na pasji, a na jej realizacji. W moim życiu jest wiele rzeczy, które nie zmieniają się. Są to pasja do czytania i pisania, a także miłość do sportu i chęć wyglądania dobrze (historie swoich diet od 12 roku życia pominę). Dziś postanowiłam zrobić eksperyment o którym od lat myślałam, ale nigdy nie zrealizowałam. Zrobić dzień bez internetu. 

Widzisz, mam problem z rozpraszaniem się. Jestem beznadziejnym przypadkiem multiskaningu i przeskakiwania z jednego zadania w drugi, bo nie mogę na niczym się skupić. Nie byłam w stanie zrozumieć jak to było możliwe, że w wieku kilkunastu lat mogłam dosłownie cały dzień czytać książkę z krótkimi przerwami na siku i jedzenie. Co się zmieniło? Dostęp do internetu. Wielokrotnie czytałam artykuły o negatywnych skutkach Fejsbuka, o kradzieży informacji na nasz temat, o personifikacji reklam i wszystkich innych działaniach, które mają na celu zdobycie naszej uwagi. Czytałam wiele artykułów o produktywności, kreatywności i sukcesie, a po odkryciu Spotify potrafiłam godzinami słuchać odcinków na temat zdobywania sukcesu. Myślałam, że czytanie i słuchanie o tym jak osiągnąć sukces – w magiczny sposób mnie zmieni. Okazało się jednak, że bez podejmowania wielokrotnie i systematycznie wysiłku, będę siebie tylko oszukiwać i zamydlać oczy myśląc, że nie jestem dostatecznie zmotywowana.

Żeby nie było. Wiedziałam, że internet może być problemem. kilka razy zainstalowałam aplikacje do wyciszania powiadomień, ale nigdy ich nie włączyłam. Wczoraj o północy znowu zaczęłam szukać tej aplikacji, która okazała się płatna i do tego z reklamami i wtedy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł. Po prostu wyłączyłam internet. 

Dnia następnego powiedziałam mężowi, że mam taki super pomysł, że może co sobotę będziemy wyłączać internet i będziemy super produktywni, a ten nawet stwierdził, że to super pomysł, ale...czy możemy zacząć od przyszłej soboty? Jak widać sieć jest bardzo uzależniająca. Sama jednak podjęłam wyzwanie i odłożyłam telefon w kąt. Efekt? Umyta (na kolanach!) podłoga, pozmywane naczynia, uprzątnięte to i owo, a nawet poszłam do fryzjera co zwlekałam od kilku miesięcy i siedziałam tam z książką na kolanach. No i najważniejsze – napisałam ten artykuł.

Zauważyłam, że po wyłączeniu internetu zwolniłam. Już nie spieszy mi się żeby coś zrobić i zaraz wrócić do serialu na Netflixie. Mogłam spokojnie poskładać ciuchy w szafie i uważnie wykonać zadania, które sobie z nudów wymyśliłam. Niespiesznie przechadzałam się między półkami sklepowymi bez gadających głów w słuchawkach mówiących o tym jak osiągnąć stan mindfulness, który – o ironio – osiągnęłam przypadkiem, dzięki temu, że przestałam o tym słuchać. 

Postanowiłam, że będę co sobotę uprawiać dzień bez internetu, a żeby odpowiednio się zmotywować, zacznę znowu pisać bloga, tym razem o tym jak osiągnąć swój cel w życiu.