Zawsze zazdrościłam osobom zdyscyplinowanym. Wyobrażałam sobie jak rodzice wychowali tych małych żołnierzy, którzy dokładnie ścielili łóżko bez najmniejszych zmarszczek i przez pięć minut z zegatkiem w ręku szorowali zęby zanim nie położyli się na wznak do łóżek z wykrochmalonymi pościalmi. Ojciec był pewnie policjantem, a matka nauczycielką matematyki, albo innej fizyki. Te małe żołnierzyki potem wyrastały na doskonałych przedsiębiorców albo menadżerów w korporacjach. Jak ja im zazdrościłam. Cóż za prosta kariera bez ciągłych potyczek z wewnętrznymi małpami – prokrastynacją, niezdecydowaniem i lenistwem.
Po drugiej stronie stoję ja. Co sobie nie postanowię to zaraz spieprzę. Ile to ja diet nie zaczynałam rano i kończyłam po południu. Ileż to razy zawracałam z drogi do siłowni i kończyłam trasę w mcDonaldzie. Ile razy nie uczyłam się różnych rzeczy, języków, nie mówiąc już o prostych postanowieniach skupienia się na pracy. Ciągle tylko czytałam poradniki jak żyć lepiej i mówiłam sobie, że będę tą doskonałą, zdyscyplinowaną i uparcie dążącą do celu osobą z książek...od jutra. Wszystko to przegrywało z Fejsbukiem i filmikami z serii food porn na instagramie, a czasem nawet z głupimi gierkami z google play...Wydawałoby się, że nie ma dla mnie nadziei.
Okazało się, że życie bywa przewrotne. Kiedy poznałam B. byłam skupiona na podróżowaniu, zwiedzaniu nowych miejsc, przygodach i doświadczeniach. Jak można się domyślić – dyscyplina, kariera i osiąganie sukcesów były ostatnimi rzeczami, na których mi zależało. To było w planach na przyszłość: po powrocie do Polski miałam znaleźć pracę w korpo, schudnąć i znaleźć męża – też z korpo, najlepiej informatyka, żeby życie było proste i przyjemne, hehe. Zamiast tego poznałam swojego przyszłego męża z wielkim plecakiem na plecach i z planami w głowie na objechanie dookoła Australii i spaniu w samochodzie na poboczu drogi, albo w dzikiej głuszy. B., ku mojemu oburzeniu nie był pod wrażeniem.
B. uważał, że jestem rozpuszczoną księżniczką, która nie zna życia, a życie według niego oznacza pracę w znoju i biedę, co uważałam i dalej uważam, za jeden z aspektów życia. Sama chciałam pójść prostą drogą, w Polsce znalazłabym pracę w korpo i spokojnie wspinała się po drabinie kariery. Teraz jednak widzę, że raczej nie osiągnęłabym żadnego sukcesu. Dlaczego? Bo nie miałabym palącej potrzeby.
Kiedyś pracowałam z pewną dziewczyną, K., która jest ładna i jeszcze bardziej rozpuszczona ode mnie. K. Poznała chłopaka, informatyka – a jakże! - i razem sobie żyją spokojnie w podmiejskiej willi, głównie na jego koszt. Czasem rozmawiam z K., która ciągle narzeka na pracę, że jej się nie chce, że się opiernicza ile może i pół dnia ogląda fejsbuki i gada z koleżankami. K. Nie zależy na karierze i gdzieś tam w głębi duszy czeka aż chłopak jej się oświadczy, zapłodni ją (sic!) i ta będzie mogła sobie spokojnie rzucić pracę i spać ile chce. Myślę, że gdybym mogła, poszłabym w jej ślady, bo też podejmowałam życiowe decyzje po najniższej lini oporu. Razem zresztą kiedyś pracowałyśmy i razem zachwycone przeglądałyśmy fejsbuki przez pół dnia, a drugie pół piłyśmy kawę i plotkowałyśmy (nie, nie pracowałyśmy w ZUSie, hehe). Pamiętam jak nasz pracodawca inwestował w swoich pracowników, mieliśmy dostęp do kursów i na bank – gdybym poprosiła – mogłabym dostać dofinansowanie na pogłębianie swojej wiedzy w zawodzie. Tyle, że nie chciało mi się. Po co mam się uczyć angielskiego, skoro już znam, a z niemieckiego i tak nie korzystam. Po co mam się uczyć technik sprzedaży jak bezpośrednio i tak niczego nie sprzedawałam. Życie po najniższej lini oponu. Gdybym nie poznała B., na pewno bym dalej tak żyła.
B. Nie zgotował mi życia usłanego różami. Przez pierwsze miesiące płakałam niemal codziennie nad swoim żałosnym losem i nie, B. nie więził mnie, sama nie wiem co się ze mną działo. Chciałam dalej podróżować, ale nie chciałam rzucać B. Byłam oburzona, że mój wybranek okazał się nieidealnym, niebogatym tytanem zwykłej pracy żyjącym w australijskiej prowincji. B. Zajmował się przycinaniem drzew cytrusowych, a ja mu pomagałam w zbieraniu gałęzi na kupkę pochlipując nad swoim nędznym losem. Serio, teraz widzę tego absurd, ale wtedy myślałam, że to zwykła niesprawiedliwość boska.
W końcu znalazłam jedną pracę sezonową (dalej popłakując tu i ówdzie), potem drugą, aż znalazłam pracę na stałe w winnicy. Od ponad dwóch lat pracuję w fabryce, gdzie mogę sobie pozwolić na przeglądanie internetów przez pół dnia, bo zazwyczaj maszyna pracuje sama, a ja tylko raz na godzinę muszę porobić kilka testów. Mam szacunek wśród współpracowników, którzy cenią moją wiedzę na temat tej konkretnie maszyny, przy której – a jakże – też nie raz sobie popłakałam. Przez jakiś czas nawet byłam zadowolona, bo znowu mogłam przez pół dnia opierniczać się. Coś jednak z tyłu głowy mi mówiło, że to mi jednak nie wystarcza. Teraz pragnę więcej. W końcu postanowiłam, że zrobię kurs menadżerski i wiem, że psychicznie jestem na to gotowa. Zajęło mi to aż tyle lat żeby poczuć, że jestem w stanie kierować ludźmi i mogę uzyskać wśród nich posłuch.
Właściwie uświadomiłam to sobie po ostatnim spotkaniu z menadżerami i inżynierami na temat mojej maszyny, w której wystąpił pewien błąd. Podczas spotkania ludzie zadawali mi pytania i słuchali moich odpowiedzi i ewentualnych sugestii. Nie wiem czemu tak mnie to zdziwiło, żyłam w swojej iluzji myśląc, że wszyscy mają mnie za głupią imigrantkę, która ledwo się wysławia. Nagle spadły klapki z moich oczu.
Potrzebowałam ponad czterech lat ciężkiej pracy w Australii żeby zamienić się z płaczącej nad swoim losem księżniczki w tygrysa, który wie czego chce i do tego dąży. Czasem przychodzi taki moment w życiu kiedy wiesz, że to już czas. Poszłam do szkoły i rozmawiałam na temat tego kursu nie czując zażenowania, że celuje w karierę menadżera. Poszłam do kadrowej i też jej powiedziałam, że chcę dofinansowanie na kurs nie czując się głupio, że próbuję pracy w biurze. Mówię o tym, że nie czuję się głupio, bo dwa lata temu odbyłam podobną rozmowę (z inną kadrową), która skończyła się na żenującej i mało przekonującej próbie wyjaśnienia, że chcę pracować w biurze. Wtedy czułam, że nie nadaję się do tego, mimo, że mam prawie 10 lat doświadczenia w Polsce. Nie byłam na tyle pewna siebie, co tłumaczyłam sobie tym, że jestem obcokrajowcem i tak już musi być.
Idealny syn policjanta i nauczycielki w moim wyobrażeniu nigdy nie ma takich dylematów. On wie czego chce i bez wysiłku do tego dąży. Ja muszę pokonać swoją wewnętrzną małpę, która cały czas próbuje mnie wywieźć na fejsbukowe manowce albo netflixowe pustkowie. Kurs to jednak nie czas dla małpy. Będę miała zewnętrzną motywację – jeśli firma mnie dofinansuje to pewnie będzie oczekiwała, że ten kurs skończę, a jeśli zapłacę z własnej kieszeni, to lepiej żebym ten kurs skończyła i znalazła lepiej płatną pracę, żeby zwrócił mi się koszt. Możesz zapytać – czemu nie zdecydowałam się na ten kurs wcześniej? Pewnie nie byłam na tyle pewna siebie, żeby w ogóle o ten kurs zapytać. Poza tym menadżer? Nawet w Polsce o tym nie myślałam na serio...
Mówię wam, zbieranie gałęzi spod drzew czasem się opłaca. Człowiek nabiera bardzo silną motywację żeby się z tego bagna wyciągnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz