O matko! Chyba małż mój miał rację. Nie powinnam tyle brać na siebie tych sportów, ale...od początku.
Kiedyś, dawno temu próbowałam namówić B. na codzienne spacerowanie dla zdrowia. Ten wybrał drogę od naszego domu wzdłuż jednej, średnio uczęszczanej uliczki aż do pewnego samotnego drzewa, potem zakręt i z powrotem przy drodze szybkiego ruchu. Razem spacerek na ok. 45 minut do 1 godziny. Zależy od tempa.
Na początku motywacja oczywiście na 100%. Kupiliśmy mu nowe buty, sportowe ciuchy, ten przed spacerem robił profesjonalne rozciąganie itd. Generalnie jakbyśmy zaczęli nowe, wspaniałe życie. Maszerowaliśmy tak w stronę zachodzącego słońca przez niecały tydzień, aż mu się odechciało. Ja trenowałam w siłowni, więc też zrezygnowałam...do początku tego tygodnia, kiedy postanowiłam odnowić spacerowe wyzwanie. Od kilku miesięcy chodzę codziennie minimum 10 tysięcy kroków, co w pracy udaje mi się średnio w 60-80 do 100% (zależy od dnia). Teraz zmieniłam na minimum 11 tysięcy (a co!) i dodałam spacer do rzeczonego drzewa i z powrotem żeby nie chodzić bez sensu w kółko w pracy dla zrobienia głupich kroków. Codziennie będę maszerować w szybkim tempie (lub truchtać) w 2 strefie tętna co ma zwiększać ogólną wytrzymałość.
Okazało się, że wytrzymałość mi spadła, bo kiedyś żeby wejść w drugą strefę musiałam jednak truchtać jak ten tuptający jeżyk, a teraz tylko chodzę wymachując żwawo ramionami. Nie marudzę jednak, bo truchtanie jednak bardziej męczy.
Dziś po żwawym marszu do drzewa i z powrotem wsiadłam do samochodu i wio do siłowni wykonać trening, który według planu miał być interwałami na maszynie do wiosłowania. Spociłam się co nie miara i z powrotem do domu. No i wtedy się zaczęło. Mega głód. ZNOWU! Myślę sobie, że nie no interwały jednak nie sprzyjają odchudzaniu, człowiek nie może opanować głodu, a spaliłam i tak tylko 150 kalorii więc szału nie ma i generalnie nie opłaca się. W głowie już błyskają myśli radosne, że dobra, dobra, mamy nauczkę, interwały be, interwały wywalamy z planu, a skoro dziś je zrobiłam to mogę się najeść, a od jutra już dieta i trening na 100%.
Wyciągając chleb, ser i patrząc pożądliwie w stronę bananów nagle przypomniałam sobie o tym blogu. Przecież nie wywalę bloga o kilkuletniej tradycji. Kolację zjadłam do syta (hummus z marchewką i ogórkami + 2 garście migdałów), odłożyłam chleb i ser żółty z powrotem. Interwały zostawie na kiedy indziej...zwłaszcza, że przecież i tak człowiek chudnie od diety, a nie od spalania kalorii! Teraz wymyśliłam, że będę chodziła 3x w tygodniu i robiła spokojny trening w siłowni.
Przed chwilą powiedziałam B: "miałeś rację". Ten patrzy na mnie z zainteresowaniem (bo oczywiście nie na co dzień żona przyznaje mężowi rację), a ja daruję sobie wyjaśnienia, bo na co to komu. Ten jednak nie odpuszcza, pyta, błaga, prosi: "no powiedz w czym mam rację?!".
- Za dużo trenuję...
- No oczywiście! Ale i tak sporo wytrzymałaś, trzy dni...myślałem, że odpadniesz po drugim dniu ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz