Wiecie co, po porzuceniu tego bloga pisałam trzy kolejne o innej tematyce. Żaden nie był na tyle popularny żeby mieć motywację do kontynuacji, więc...wracam na stare śmieci!
Oto najnowszy wpis - Ciam sześć lat później
Produktywność – dzień pierwszy
Odkąd pamiętam miałam wiele zainteresowań, które pochłaniały mnie bez reszty na co najmniej kila miesięcy, jak nie lat. Były to książki, a właściwie horrory, pisanie opowiadań i recenzji, jazda konna, wampiry i magia, historia Celtów, a potem Wikingów, rysunek i komiksy, aż w końcu historia sztuki, a potem dziennikarstwo, podróże, wędrówka górska, zdrowie i diety, bieganie, rowery oraz crossfit.
Zainteresowania te przybierały formę intensywnych zauroczeń. Byłam jak zakochana nastolatka, która planuje ślub i dzieci z chłopakiem z ławki obok na którego boi się nawet spojrzeć. Każdy temat pochłaniał mnie tak bardzo, że ostatecznie wyobrażałam sobie siebie jako guru i encyklopedia wiedzy, nieraz tajemnej. Gdybym jeden z tych tematów pociągnęła dłużej niż te kilka miesięcy czy lat to pewnie dziś byłabym nagrodzoną noblem pisarką, uznanym historykiem sztuki albo dziennikarką z Pulitzerem, ewentualnie przewodnikiem górskim w Kanadzie czy Stanach, albo dietetyczką, a jak nie to minimum medalistką olimpijską albo stanęła na podium przy Tii-Clair Toomey. Byłabym kimś. Zamiast tego – jak na typowego milenialsa przystało – skaczę z kwiatka na kwiatek cały czas borykając się z prokrastynacją, brakiem systematyczności i samozaparcia.
Wszystko zaczęło się przez internet. Gimby pewnie pamiętają ten dźwięk łączenia się modemu z internetem i krzyki sfrustrowanych rodziców, że przeze mnie telefon nie działa. Przedtem całymi dniami czytałam książki. W bibliotece byłam prawie codziennie, a bibliotekarki czasem z wahaniem udostępniały mi horrory wyższej i niższej półki od Stephena Kinga i Grahama Mastertona, aż do jakichś gniotów z krwawą papką na okładce. Dziadek dał mi w prezencie starą maszynę do pisania, na której powstało kilka opowiadań. Jak można się domyślić – horrory dla nastolatków z żałośnie niskimi wymaganiami. Potem na srebrne ekrany wszedł Władca Pierścieni, o którym dyskutowałam z fanami fantastyki na czacie Onet.pl My – elita - znaliśmy na fantastyce, a ja na pamięć wkuwałam imiona bohaterów, elfów i bogów całego panteonu Tolkiena, wiersze i pieśni oraz daty bitew itd. żeby zabłysnąć w towarzystwie. Moja miłość do literatury grozy płynnie przeszła do fantastyki, co pobudzało moją wyobraźnie tak mocno, że aż zapragnęłam rysować komiksy. Oczywiście o elfach, miłości, jakieś wędrówce po fantastycznym świecie pełnym zła i przemocy, ale przekazanej w humorystyczny sposób, trochę w stylu Sapkowskiego pomieszanym z heroic fantasy. Wiesz, te seksowne elfice (?) i męskie klaty przypominające Schwarzeneggera w latach świetności...
Szybko jednak okazało się, że daleko mi do Rosińskiego, więc porzuciłam temat na rzecz magii. Odprawiałam czary nad świeczkami i ubierałam się – ku grozie mojej biednej mamy – na czarno. Czytałam książki o magii, okultyzmie i wierzeniach Słowian, Celtów, a ostatecznie Wikingów, bo przez całe dwa miesiące chodziłam do bractwa rycerskiego zajmującego się historią Wikingów. Miałam być super wojowniczką, uczyłam się powoli walki mieczem, ale trochę się jednak wstydziłam i chyba bliżej by mi było do druida niż Xeny.
Ostatnia klasa liceum to jednak nie zabawa, bo zbliża się matura, która będzie decydować o całej przyszłości zahukanej nastolatki. Z całym przekonaniem zdecydowałam, że będę studiować antropologię albo kulturoznawstwo, a przepustką do tej jakże śmiałej kariery będzie matura z historii sztuki. Ostatecznie wylądowałam na studiach wieczorowych historii sztuki, co stało się – a jakże – moją pasją. Teraz byłam naukowcem. Dniami siedziałam w poklasztornych bibliotekach pisząc zadane eseje, a wieczorami czytałam książki o sztuce. Sztuka to było moje życie. W końcu rozwinęłam skrzydła, w końcu byłam w czymś dobra! Miałam stypendium, udzielałam korepetycji, pisałam do gazet tematycznych, a nawet miałam swoje wystąpienie na konferencji. Na piątym roku studiów stało się jednak coś dziwnego. Przyjaciółka namówiła mnie na wyjazd do Stanów i przypomniałam sobie jak byłam zafascynowana Ameryką widzianą oczami Stephena Kinga. Chciałam zobaczyć te wielkie samochody, przydrożne stacje benzynowe na odludziu, wsiowych jankesów itd. Obudziła się we mnie żyłka podróżnika. Chyba nie muszę dodawać, że kariera historyka sztuki przepadła. Po powrocie z wojaży zostałam...dziennikarką i fotoreporterką. Teraz moim guru była Monika Olejnik i fotograficy wojenni. Kupiłam sobie lustrzankę, poszłam na kurs fotografii i unikałam jak ognia trybu auto. Starałam się być w centrum wydarzeń miasta. Zdjęcia trzaskałam jak opętana. Wyobrażałam sobie siebie jako światowej sławy fotograf i oczami wyobraźni odbierałam nagrodę Pulitzera dziękując ze łzami w oczach rodzicom za wsparcie.
Portal dla którego pracowałam zamknięto. Wtedy postanowiłam, że wyjadę do Kanady. Wylądowałam w turystycznym miasteczku w Górach Skalistych i – jak można się domyślić – zostałam górołazem. Z pasją pochłaniałam informacje na temat wyposażenia do wspinaczki, kupiłam profesjonalny plecak, buty trekkingowe, bukłak, a nawet profesjonalne skarpetki, które zresztą noszę do dziś. W górach byłam minimum raz w tygodniu, a kiedy padało - patrzyłam tęsknie w niebo i oglądałam filmy o górach oraz pisałam bloga. Podczas swoich podróży napotykałam jelenie, a nawet misia czarnego, którego z dumą sfotografowałam (w trybie auto żeby nie spieprzyć sprawy). Apropos fotografii – znowu rozwinęłam skrzydła i kupiłam nową lustrzankę i dwa super obiektywy. Teraz byłam fotografem przyrody.
Kanadyjska wiza jednak ma swoją datę ważności i musiałam wrócić do Polski. Nie na długo jednak, bo zaraz dostałam kolejną wizę – tym razem do Australii. Byłam super podróżniczką. Miałam podróżować po całym świecie z plecakiem, lustrzanką i laptopem do opisywania wydarzeń na blogu. Teraz moją heroską była Martyna Wojciechowska i inne twarde babki. Byłam mega szczęśliwa i myślałam, że będę taką włóczęgą przez kolejne 5-10 lat, aż...poznałam swojego obecnego męża, raczej domatora.
Znowu wszystko się zmieniło. Zamieszkałam w małej miejscowości w Australii, daleko od gór, a nawet morza. Krajobraz jest tak monotonny, że po kilku strzałach lustrzanki, aparat schowałam głęboko do kuferka i długo go nie wyciągałam. Nie wiedziałam co tu zrobić, czym się zająć, więc nagle stwierdziłam, że to czas żeby w końcu schudnąć. Może niektórzy pomyślą, że po tych górach to latała jakaś skoczna łania, ale bliżej mi jednak było do niedźwiedzicy. Z całą zawziętością zaczęłam pochłaniać informacje o dietach, treningu, makroskładnikach, weganizmie i crossficie, jedynej siłowni w mojej okolicy.
Po kilku miesiącach nastąpił oczywiście efekt jojo. Teraz, mając 34 lata stwierdziłam, że wszystkie te moje porażki i zmiany działania są przez niezdecydowanie, chaotyczność i brak dyscypliny. Widzisz, każda moja „pasja” trwała tyle ile wszystko przychodziło łatwo i bez wyrzeczeń. Teraz jednak chcę skupić się nie na pasji, a na jej realizacji. W moim życiu jest wiele rzeczy, które nie zmieniają się. Są to pasja do czytania i pisania, a także miłość do sportu i chęć wyglądania dobrze (historie swoich diet od 12 roku życia pominę). Dziś postanowiłam zrobić eksperyment o którym od lat myślałam, ale nigdy nie zrealizowałam. Zrobić dzień bez internetu.
Widzisz, mam problem z rozpraszaniem się. Jestem beznadziejnym przypadkiem multiskaningu i przeskakiwania z jednego zadania w drugi, bo nie mogę na niczym się skupić. Nie byłam w stanie zrozumieć jak to było możliwe, że w wieku kilkunastu lat mogłam dosłownie cały dzień czytać książkę z krótkimi przerwami na siku i jedzenie. Co się zmieniło? Dostęp do internetu. Wielokrotnie czytałam artykuły o negatywnych skutkach Fejsbuka, o kradzieży informacji na nasz temat, o personifikacji reklam i wszystkich innych działaniach, które mają na celu zdobycie naszej uwagi. Czytałam wiele artykułów o produktywności, kreatywności i sukcesie, a po odkryciu Spotify potrafiłam godzinami słuchać odcinków na temat zdobywania sukcesu. Myślałam, że czytanie i słuchanie o tym jak osiągnąć sukces – w magiczny sposób mnie zmieni. Okazało się jednak, że bez podejmowania wielokrotnie i systematycznie wysiłku, będę siebie tylko oszukiwać i zamydlać oczy myśląc, że nie jestem dostatecznie zmotywowana.
Żeby nie było. Wiedziałam, że internet może być problemem. kilka razy zainstalowałam aplikacje do wyciszania powiadomień, ale nigdy ich nie włączyłam. Wczoraj o północy znowu zaczęłam szukać tej aplikacji, która okazała się płatna i do tego z reklamami i wtedy wpadłam na genialny w swej prostocie pomysł. Po prostu wyłączyłam internet.
Dnia następnego powiedziałam mężowi, że mam taki super pomysł, że może co sobotę będziemy wyłączać internet i będziemy super produktywni, a ten nawet stwierdził, że to super pomysł, ale...czy możemy zacząć od przyszłej soboty? Jak widać sieć jest bardzo uzależniająca. Sama jednak podjęłam wyzwanie i odłożyłam telefon w kąt. Efekt? Umyta (na kolanach!) podłoga, pozmywane naczynia, uprzątnięte to i owo, a nawet poszłam do fryzjera co zwlekałam od kilku miesięcy i siedziałam tam z książką na kolanach. No i najważniejsze – napisałam ten artykuł.
Zauważyłam, że po wyłączeniu internetu zwolniłam. Już nie spieszy mi się żeby coś zrobić i zaraz wrócić do serialu na Netflixie. Mogłam spokojnie poskładać ciuchy w szafie i uważnie wykonać zadania, które sobie z nudów wymyśliłam. Niespiesznie przechadzałam się między półkami sklepowymi bez gadających głów w słuchawkach mówiących o tym jak osiągnąć stan mindfulness, który – o ironio – osiągnęłam przypadkiem, dzięki temu, że przestałam o tym słuchać.
Postanowiłam, że będę co sobotę uprawiać dzień bez internetu, a żeby odpowiednio się zmotywować, zacznę znowu pisać bloga, tym razem o tym jak osiągnąć swój cel w życiu.
Witaj ciam po tylu latach. Przydają się stare zakładki blogów 😄
OdpowiedzUsuńWOW! Właśnie miałam nadzieję, że stare znajomości się odnowią :)
Usuń