Jak zwykle przed poniedziałkiem - świętym dniem wolnym Ciam - nerwowo szukałam kolejnej trasy i towarzysza podróży. Napisałam do Jamesa czy ma jakiś plan na poniedziałek. Jego odpowiedź zwaliła mnie z nóg. Poinformował mnie, że...znalazł nowego górskiego partnera.
Pierwsza reakcja? Oczywiście ból, upokorzenie, miliony pytań (co ja mu zrobiłam, co złego powiedziałam? Może za wolna jednak jestem?) i ciamajdowata odpowiedź: Ok, dzięki za wcześniejsze wycieczki, było super.
Zwierzyłam się koledze z pracy, że straciłam kolejnego górskiego towarzysza i co mi napisał James. Ten wybuchnął śmiechem i stwierdził, że mój towarzysz to dzieciak z przedszkola, który mówi obrażony: Nie chcę się teraz z Tobą bawić, bo znalazłem nowego przyjaciela. Czemu kurna wcześniej na to nie wpadłam? A ja cipa zamiast dać upust złości to schowałam się znowu w skorupce potulności i za zasłonką biednej ofiary. Wkurza mnie to, że nie potrafię wyzwolić w sobie czystej furii i złości, bo ona w ogóle do mnie nie dociera. Ktoś może być dla mnie totalnym dupkiem, a ja...nic. Cóż, znikąd to się nie bierze, ale nie czas na psychoanalizę.
Upokorzona i zrozpaczona wrzuciłam ogłoszenie na lokalnym fanpejdżu i stwierdziłam, że jestem żałosna, bo szukam przyjaciół w internecie. Okazało się jednak, że nie jestem żałosna, tylko...fantastyczna. Dostałam wiele odpowiedzi, lajków, wszyscy zachwyceni moim podejściem do tematu i ostatecznie umówiłam się z dwoma dziewczynami na Mount Rundle.
Jak zwykle wyszło lepiej niż się spodziewałam. Dziewczyny okazały się fantastycznymi towarzyszkami podróży i doszłam do wniosku, że dobrze, że James mnie olał. Podczas wspinania się miałam też czas na przemyślenia na temat kobiecości (post na ten temat znajdziesz tutaj.) Żaden facet tak radośnie nie ekscytuje się przed wyprawą jak kobiety. Dzięki postowi na facebooku poznałam fantastyczne osoby - Brytyjkę i Kanadyjkę - pełne zapału, pasji i emanującej siły oraz jednocześnie ciepłe i radośnie pomagające innym górołazom. Jedyną "wadą" były długie postoje (co mi się nie zdarzało z Jamesem) i jeszcze dłuższe rozmowy co spowodowało, że wycieczka trwała niecałe...9 godzin. Ale to nic, Mount Rundle było nasze. Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy.
O raju jak fajnie. Sama bym poszła na taką wycieczkę, nawet tak trwającą 9 godzin, a nawet i 10. ^^
OdpowiedzUsuńhttp://moitemuais.blogspot.com
Chciałam zapytać Cię co Twoja rodzina powiedziała gdy oznajmiłaś im ,że wyjeżdżasz sama za granicę do pracy? Jak zareagowali itd.? Większość znajomych mi osób gdy mówię im ,że chciałabym wyjechać sama za granicę patrzy na mnie jak na wariatkę i mówią ,że to niezbyt mądre, niebezpieczne i nikt sobie sam by nie poradził. Według nich za granicę to trzeba jechać koniecznie z osobą towarzyszącą bądź ewentualnie do kogoś znajomego kto tam mieszka i się urządził... Nie cierpię takich ludzi podcinających innym skrzydła...
OdpowiedzUsuńBzdury na resorach z tym niebezpieczeństwem, chyba że chcesz wyprowadzić się do Meksyku :D Wydaję mi się, że ludzie podcinają skrzydła ze zwykłej zazdrości. W moim otoczeniu również znalazło się kilka osób, które starały się odwieźć mnie od tego pomysłu, nie utrzymuję z nimi już kontaktu.
UsuńMoi rodzice mnie wsparli, mama oczywiście przygnębiona, ale - za co jestem jej wdzięczna - nie usiłowała mnie zatrzymywać. Tata dumny, myślę, że sam by postąpił tak samo. W sumie teraz jak na to patrzę to faktycznie miałam sporo szczęścia, albo kwestia podejścia, ja ludzi w ogóle nie słuchają co mają na ten temat do powiedzenia :p