---
Pisałam kiedyś, że nie wiem dlaczego raz dieta mi idzie bez problemu, a innym razem to męczarnia. Teraz miewam z tym trudności, więc szukam przyczyny i co jakiś czas zawieszam się nad tym. Na szczęście nie są to całkowicie bezproduktywne (chyba) godziny.
Wygląda na to, że żeby dieta szła pomyślnie, najpierw muszę zadbać o dobre samopoczucie, a żeby nie myśleć obsesyjnie o diecie i jedzeniu trzeba się czymś zająć. Dokładnie zająć czymś myśli. Dlaczego to takie ważne, a jednocześnie odciągające od dotarcia do sedna problemu? Bo otyłość (i cała jej otoczka) to nie problem sam w sobie, a jedynie jego objaw.
Jakiś czas temu oglądałam i czytałam różne artykuły dotyczące samotności, lęków i innych problemów egzystencjalnych. Najbardziej zapadły mi w pamięci teksty dotyczące nudy (o swojej pisałam tutaj) i wykład o samotności wygłoszony przez ks. Szustaka.
W skrócie (dla tych, którym nie chce się słuchać, chociaż odradzam pójście na skróty ;)): ksiądz uważa, że bycie singlem to błogosławieństwo, bo masz czas na znalezienie swojej duszy. Zawsze mnie to dziwiło, bo w czym partner przeszkadza? Na myślenie przecież zawsze mam czas. Zawiesić się można nawet nad herbatą, więc w czym problem? Ano w tym, że rzeczywiście facet odsuwa Twoje myśli (też te negatywne), dlatego tak chętnie wchodzimy w związki, albo zakochujemy się, choćby i bez wzajemności.
Namiastka związku z A. (o nim więcej tutaj) miała jednak znaczenie dla mojego samopoczucia. Przypomniałam sobie jak kiedyś koleżanka stwierdziła, że faktycznie z A. jestem bardziej zrównoważona, spokojna i zrelaksowana. Potem zaczął mnie irytować, ale dalej nie miałam ze sobą większych problemów.
Jakiś czas temu doszłam do wniosku, że pozytywnie angażujące czynności i ludzie powodują, że lepiej mi się po prostu żyje. Bez tego popadam w smutek i apatię, która teraz zdecydowanie mi przeszkadza. Nie chcę wylatywać do Kanady z depresją. Sama sobie z nią nie poradzę.
Żeby nie myśleć za dużo, szukam sobie zajęcia, a tu fitness, a tu jazda rowerem, już nawet wpadłam na pomysł żeby chodzić do każdego banku i pytać o oferty kart kredytowych (bo potrzebuję przed wyjazdem), albo żeby przychodzić do pracy później i w efekcie później wychodzić. Cokolwiek byle nie myśleć. Ze znajomymi nie spotykam się, bo...nie wiem. Po prostu nie. Na myślenie i ostateczne rozprawienie się z problemem, którego skutkiem ubocznym jest m.in. otyłość, obsesje itd. przyjdzie jeszcze pora. Chyba.
---
Pora nadeszła szybciej niż myślałam. Wczoraj poszłam do trzeciej w mojej karierze psycholki. Zdecydowałam się na to, ponieważ po pierwsze mam czas i pieniądze (ok, może nie przesadzajmy, ale jednak jakieś są :P), a po drugie chcę zrozumieć dlaczego nie chcę siebie szczęśliwej. Wiem co sprawia mi przyjemność, wiem jak siebie zadowolić (jakkolwiek to nie brzmi...), a czasem czuję upór. Teraz trochę mniejszy i wystarczy mi motywacja typu "wyjście na fitness Cię uszczęśliwi", ale mimo wszystko dalej nie jestem tak zadowolona jak byłam jeszcze ponad rok temu.
Poszłam więc do psycholki i powiedziałam o swoich wygórowanych oczekiwaniach, a potem wyszłam przygnębiona, że czarów nie będzie, a ona mnie nie zmieni w człowieka szczęśliwego. Zadała mi jednak ważne pytanie: skoro dwa razy rozczarowały Cię psychoterapie, to dlaczego poszłaś na kolejną? Odpowiedziałam: Bo kto jak nie psycholog mi pomoże?
No kto?
Ty?
OdpowiedzUsuńNo tak, jest to bardzo oczywista odpowiedź, której z niewiadomych powodów nie mogę zrealizować. Nie dlatego, że nie mam na to środków, bo o innych walczę jak lwica, tylko coś mnie hamuje i dochodzę do tzw. ściany. Ale idę ku światłu, humor mi się jednak poprawia, płaczę coraz mniej, jest lepiej :)
UsuńJakbym siebie słyszała. Wiem, co powinnam robić żeby czuć się szczęśliwszą, jakie powinnam podjąć kroki, do czego dążyć, a jednak tego nie robię. Nawet nie wiem czemu. Tkwię w tym całym smutku padole i czekam na coś. Dosłownie na COŚ, bo nie wiem co to miałoby być. Mityczne COŚ, co coś zmieni. Samo.
UsuńO właśnie! I to jest to do czego i ja doszłam. Rzuciłam psychoterapię, bo nic mi nie dawała. Odpuściłam z facetami, bo w gruncie rzeczy przygnębiali mnie jeszcze bardziej. Jest chujowo, ale przynajmniej mam świadomość, że tak ma być. Całe życie nie można się przecież opierać na kimś i żyć dzięki komuś jak jakiś zdechły krzak pomidorów podprty na tyczce. Jeśli sama sobie nie pomożesz, to nikt Ci życia nie zmieni na lepsze. Cholernie to trudne, ale na dłuższą metę innej opcji nie ma.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam co napisałaś. Refleksja na ten temat była dość egoistyczna, bo zamiast o Tobie, pomyślałam o sobie. Tylko ja i moje myśli - piekło. Jestem dla siebie koszmarnym towarzystwem.
OdpowiedzUsuńBlondyno - jedną z moich motywacji do wyrzygiwania tego wszystkiego jest myśl, że ktoś spojrzy na siebie i zastanowi się nad sobą.
UsuńA poza tym lubię pisać :P