czwartek, 27 czerwca 2013

Akcja optymizm. Dzień drugi

Szybko nadrabiam wrażenia ze wczorajszego optymizmu. Z dietą jednak niewiele będzie to miało wspólnego.

Otóż...wyprowadzam się!! Wciąż ledwo mogę w to uwierzyć, prawie całą noc nie spałam z nadmiaru emocji. W końcu będę w pełni niezależna, do tego prowadziła prawdziwe życie wielkomiejskiej singielki o czym od dawna marzyłam.

Tylko kota nie będę mogła mieć...


Ale po kolei. Nie robiłam sobie wielkich nadziei. Stwierdziłam - jeśli uda się, mieszkanie będzie ładne, cena taka jaką podali, kaucja zwrotna, normalna właścicielka to biorę. Jeśli nie - trudno. W końcu mieszkanie u rodziców, oprócz wiadomych wad, ma też swoje wielkie zalety - przede wszystkim oszczędność.

Na miejscu okazało się, że właścicielka jest przesympatyczna, co prawda plotkara (usłyszałam całą historię poprzedniego lokatora, obecnych lokatorów, jej i jej męża), ale zdobyłam jej serce i stwierdziła, że moja sympatyczna powierzchowność budzi zaufanie.  Że niby wyglądam jak zdrowa, szczera, wiejska dziewczyna :P

Podobnie miałam z obecną pracą. Nie robiłam sobie wielkich nadziei, stwierdziłam, że fajnie by było tam pracować, ale jak się nie uda to trudno. I co? I proszę! Pracuję już 1,5 roku. To jest chyba odpowiedź na wszystkie moje bolączki. Nie robić sobie za wielkich nadziei i nie oczekiwać od życia Bóg wie czego.

A co do diety. Wczoraj też nie zauważyłam większych zmian, w sensie jadłam tyle ile zaplanowałam - czyli pozytywnie, ale za to...jestem w 90 proc. pewna, że jestem uczulona na jajka. W swojej obecnej diecie dużo ich jadłam, ale od kilku dni przestałam i tajemnicza wysypka powoli zaczęła znikać. Dziś - dla eksperymentu - zjadłam omlet z jednego jajka i proszę - wysypka wróciła.

Jutro idę do lekarza po skierowanie do alergologa. To może być odpowiedź na mój problem stojącej wagi.

środa, 26 czerwca 2013

Akcja optymizm. Dzień pierwszy

Raportuję posłusznie, iż dziś - jak obiecywałam - optymistycznie próbuję patrzeć na swoje odchudzanie.

Piszę "próbuję", bo jak na razie nieśmiało patrzę w przyszłość i przywołuję myśli typu "jem tyle, ile sobie wyznaczyłam", "z każdym dniem jestem coraz szczuplejsza", "moje komórki tłuszczowe właśnie teraz się kurczą" itp. itd.


Boleśnie też przywołuje swoje wizje siebie za rok, to jaka będę, jakie będzie moje otoczenie, co zrobię, co ubiorę itd. Na razie ciężko jest mi o tym myśleć, sama nie wiem czemu. Skupiam się więc na myśleniu o tym, że w tej chwili tracę tłuszcz i kilogramy lecą na łeb na szyję.

Czy coś się zmieniło? Chyba nic. Zauważam cały czas poprawę wyglądu swojej sylwetki, ale te zmiany dostrzegałam już wcześniej. No nic, zobaczymy na tydzień na wadze efekty :)

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Eksperyment naukowy

Ostatnio coraz częściej wdaje się w polemiki na temat pozytywnego myślenia. A może by tak przetestować te wasze powtarzane jak mantra powiedzenie: myśl pozytywnie, a na pewno wszystko się uda?

Czy jestem jednak typowym pesymistą?  Wiesz, kiedyś mi się wydawało, że jestem optymistką. Stawiam duże, okrągłe litery, a bez linii wyrazy "idą" do nieba (nie śmiej się, czytałam, że po piśmie idzie poznać charakter człowieka ;)), częsty uśmiech i raczej pozytywne nastawienie do świata mogło świadczyć o optymizmie.

Potem jednak rozczarowania ludźmi, pracą, studiami itd. (standard) spowodowały, że stałam się większym cynikiem, a momentami nawet zgorzkniałym. Przestałam optymistycznie patrzeć na życie, bo bałam się rozczarowań.


Myślę jednak, że takim stuprocentowym pesymistą nie jestem, w końcu nie zaczynałabym diety, gdyby nie wiara, że schudnę. Raczej, dochodzę do wniosku, jestem "ostrożnym optymistą" będącym przygotowanym na najgorsze.

Jakby nie było, mam mniejszą wiarę w schudnięcie niż kilka miesięcy temu. Wcześniej z zapałem podchodziłam do swojego nowego trybu życia, zwłaszcza, jak tydzień w tydzień widziałam coraz mniej na wadze. Teraz moja wiara w siebie jest lekko zachwiana.

W każdym razie chcę zrobić eksperyment polegający na zastosowaniu wszelkich możliwych sposobów "czarów-marów" optymistów, technik autosugestii itd. przez tydzień. Będę was oczywiście informować na bieżąco :)

sobota, 22 czerwca 2013

Boję się...

Odkąd waga mi stoi (a jest to od mniej więcej marca) nawiedzają mnie pesymistyczne myśli, że...nigdy nie dojdę do swojego celu.

Dziś stanęłam na wadze (jak co tydzień) i zobaczyłam...2 kg. do przodu. Właściwie to teraz ważę tyle samo ile w lutym. Żeby nie było - centymetry też w górę (wszędzie po 1 cm...) Na szczęście porównując obwody do sytuacji lutowej nie jest tak źle -mam mniej w biuście, brzuchu i biodrach, ale to nie zmienia faktu, że idzie się wkurzyć.


Wczoraj dałam sobie (a właściwie trener dał mi) w kość. Miałam tak ciężki trening, że powoli zaczynałam odkrywać swoje granice i czułam, że jeszcze chwila i zwymiotuję. Na szczęście takiej siary nie było ;). W każdym razie bez oszukiwania - ćwiczę na prawdę sporo, jem również odpowiednio. Co jest więc do cholery nie tak?

Odchudzanie wydaje się być proste. Zwłaszcza dla kogoś kto patrzy na to z boku - wystarczy mniej jeść i więcej ruszać się. To takie logiczne prawda? Przecież jesz mniej niż powinnaś, do tego palisz te kalorie ćwicząc - nie ma bata, musisz schudnąć.

Organizm żywy to jednak nie maszyna. Teoretycznie powinnam chudnąć 1 kg. tygodniowo (patrząc na zapotrzebowanie + ilość spalonych kalorii po treningu). Bywały dni kiedy bilans dzienny wychodził poniżej kilku tysięcy kalorii. I co z tego? No właśnie nic.


Za licealnych, radosnych, czasów bardzo lubiłam naukę o człowieku na biologii. Uwielbiałam uczyć się o tych wszystkich procesach życiowych, wyrysowywać tabelki, rozkłady białka, tłuszczy i węglowodanów. W książce to wszystko wyglądało tak logicznie. Nikt nas nie uczył, że książkowe przykłady są książkowe i z życiem mają niewiele wspólnego.

Inny przykład. W teorii idziesz do lekarza, opowiadasz mu o swoich objawach, a on już powinien wiedzieć co Ci jest, dać receptę, poklepać po plecach i za tydzień jesteś jak nowo narodzony! Teorie, teorie, teorie...

Zakładając, że takie jest realne życie to powinnam już ważyć z 60 kg. (wolę nawet nie sprawdzać, bo się tylko wkurwię), mieć idealny wzrok (w piątek idę do lekarza na kontrolę, ale już mogę Ci powiedzieć, że lewe oko samo z siebie osłabiło się do chyba -1 dp.), gładkie, długie włosy i wiele innych rzeczy. Upadek wielkich nadziei, nie?


Ok, powiedzmy, że to przybranie na wadze też może mieć swoje idealne wyjaśnienie. W końcu fala upałów, człowiek puchnie, do tego @ mi się zbliża, ale niech mi ktoś wytłumaczy, jakim prawem przybieram na wadze 3 kg. po 3 dniach wyżerki, które potem chudnę przez miesiąc? Czy to oznacza, że te 3 dni wykreślają intensywny miesiąc pracy? Czy to znaczy, że - czysto teoretycznie - jeśli będę raz w miesiącu sobie podjadać przez 3 dni to nigdy w życiu nie schudnę, bo te 3 dni są równoznaczne z miesiącem odchudzania?

Znikąd nadziei, znikąd pomocy...

czwartek, 20 czerwca 2013

Na ten dzień czekałam prawie...rok

Upały zmuszają do powolnego rozbierania się z kurtek, szali oraz długich i grubych spodni. Zostaje cienka koszulka na ramiączkach i spódnica.

Tak właśnie ubrana szłam do K. na kawę. Nagle spostrzegłam po drugiej stronie ulicy moją mamę. Podchodzę, patrzę na nią, ona na mnie, uśmiecham się, a ona nagle: M! Nie poznałam Cię! Ale ładnie wyglądasz! 


Tak, tak moi drodzy. Rodzona matka mnie nie poznała ;). 

Poza tym dziś było tak upalnie, że zakończenie dnia ćwiczeniami w fitnessclubie graniczyło z cudem. Ogłaszam więc cud nad Odrą - poszłam na zajęcia, umęczyłam się, wróciłam, zjadłam odżywkę białkową z kefirem i truskawkami i mogę umierać w pokoju. Amen!

wtorek, 18 czerwca 2013

Dla kogo odchudzamy się?

Każdy dietetyk, lekarz, poradnik life-stylowy, guru dietetyczne i oczywiście każda przyjaciółka, matka i ciotka, a nawet co bardziej nowoczesna babcia powiedzą, że powinnaś odchudzać się dla SIEBIE. Co to jednak naprawdę znaczy?

Jakiś czas temu rozmawiałam na czacie ze swoim znajomym, z którym nie widziałam się ho-ho ponad pół roku. Napomknęłam mu, że muszę zaraz lecieć, bo idę na fitness, a ten na to, że ooo, gwiazdą zostanę i w ogóle ulala. Zdążyłam mu jeszcze napisać, że a i owszem, chodzę na fitness już przeszło pół roku i powoli widzę efekty. Jego kolejne pytanie jednak mnie zabiło - odchudzasz się dla chłopaka?


Nie powiem, na początku zbulwersowałam się.

No dobra, trzeba mu wybaczyć, faceci chyba inaczej podchodzą do tematu odchudzania i możliwe, że potrzebują silnej zewnętrznej motywacji. Zresztą sama nie wiem. W każdym razie odpowiedziałam mu z nieukrywaną dumą, że nie, przeszłam na dietę sama z siebie i nie potrzebowałam do tego motywacji w postaci podboju czyjegokolwiek serca. Zresztą zawsze wychodziłam z założenia, że jak facet nagle zainteresuje się dziewczyną, bo ta schudła, to istnieje prawdopodobieństwo, że jak ta - nie daj Boże oczywiście! - przytyje, to ten ją rzuci.

Trzeba jednak przyznać, że duża ilość dziewczyn odchudza się dla kogoś. Sama poprzednie swoje odchudzanie motywowałam moim ówczesnym niedoszłym, a po rozpadzie związku wszystko wróciło z nawiązką. Nie twierdzę, że należy te dwie rzeczy ze sobą łączyć, ale tak by to wypadało.

Teraz odchudzam się wyłącznie dla siebie, bo chcę dobrze czuć się, kupować letnie sukienki, spodnie w rozmiarze S, wyskoczyć na plażę w dwuczęściowym stroju i być po prostu "chudą dziwką" hot as fuck (o czym pisałam tutaj.)


A teraz poteoretyzuję. Jak wyglądałby świat bez oceniania wyglądu zewnętrznego? Wyobraźmy sobie, że nie jesteśmy estetami i mamy gdzieś jak kto wygląda. Pomijam fakt, że wówczas nie istniałaby sztuka, ludzie nie podróżowaliby po świecie, bo w sumie po co, jak nie dla doznań estetycznych i generalnie panowałby czysty funkcjonalizm każdej otaczającej nas rzeczy.

Nikogo nie obchodziłoby czy masz nadwagę, rozdwojone końcówki włosów i cellulit. Jak byśmy wtedy wyglądali? Pewnie jak nas Bozia stworzyła. Nie byłoby kompleksów, anoreksji, depresji wynikającej z braku akceptacji siebie, ani operacji plastycznych i fitnessclubów.

Wniosek jest jeden. Nigdy nie odchudzamy się wyłącznie dla siebie, bo czy na bezludnej wyspie zastanawiałabyś się nad wystającym brzuszkiem? Śmiem wątpić...


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Taka gruba, a ma taką kondycję??

Ten tydzień był wyjątkowo pozytywny jeśli chodzi o dietę i ćwiczenia. Przeszłam samą siebie ;).

Przede wszystkim jem zgodnie z zasadami diety zbilansowanej, chociaż czasem przymykam oko na truskawki (w sensie - po prostu ich nie doliczam), czy inne duperelki. W sobotę weszłam na wagę nie spodziewając się cudów, ale zostałam pozytywnie zaskoczona - pół kilograma mniej. No to jeszcze 800 g. do zrzucenia wyjazdowej nadwyżki.

A'propos wyjazdu! Wczoraj oprócz cotygodniowego treningu Body Pump poszłam na takie wydarzenie promujące różne dyscypliny sportowe i ostatecznie dzień skończyłam na trzygodzinnym treningu. Najlepsze jest to, że byłam tak pozytywnie naładowana energią, że mogłabym więcej poćwiczyć! Za to "dzień po" jest dosyć...bolesny. Bolą mnie zwłaszcza tricepsy (i chwała im za to! Precz z bułkami!) i standardowo uda.


Na wyjście namówiłam koleżankę E., z którą pojechałam na ten nieszczęsny długi weekend. Poszłyśmy na crossfit, a potem yogę.

Crossfit prawdę mówiąc nieco mnie przerósł, ale to dlatego, że trzeba było podciągać się na drążku zawieszonym z 3 m. nad ziemią, więc zrezygnowałam, bo kto by takiego kloca jak ja podsadził ;). Za to z podnoszeniem ciężarów nie miałam żadnych problemów, a na koniec jeszcze pobiegłam na górkę i z niej zbiegłam do mety.

E. to szczupła dziewczyna, która nie trenuje. Po całym treningu poszłyśmy jeszcze na koktajl czekając na jej faceta M., który miał ją zawieść do domu. E. nagle w rozmowie powiedziała, że mam niesamowitą kondycję i ona jest w szoku. Powiedziałam jej, że przecież trenuję już od pół roku, więc mam prawo ;).

Ta nagle zaczęła mówić, że z M. nie mogą się nadziwić, że w Gdańsku dałam radę wejść na wieżę bazyliki Mariackiej, chociaż mam budowę...no i tu urwała. Jednak domyśliłam się o co mogło jej chodzić. Mam widoczną nadwagę (a właściwie otyłość) więc powinnam być słabsza kondycyjnie. Tak po prostu, mimo ćwiczeń.


Dodatkowo, kiedy powiedziałam jej, że ćwiczę 5x w tygodniu to zrobiła tak wielkie oczy jakby nie mogła zrozumieć, że ćwicząc tyle można dalej wyglądać...po prostu jak ja. Trochę mi przykro, że nie widać tego, że ćwiczę, ale sama zauważam postępy więc to jest chyba najważniejsze?

wtorek, 11 czerwca 2013

No to powrót do zdrowej diety

Po moim ogłoszeniu przejścia na dietę tysiąca kalorii zawrzało. Dużo osób pisało, że to głupota i mam się puknąć w głowę. Oczywiście ja wiedziałam swoje ;).

Wiesz, jestem czasem upartym osłem i jak coś postanowię to ciężko mi zmienić zdanie pod wpływem innych. Po tygodniu jedzenia tysiąca kalorii schudłam trochę ponad kilogram i powiedzmy, że jestem średnio zadowolona, ale cóż - na naukę pokory i cierpliwości nigdy nie jest za późno :).

W każdym razie dla tej, która śledzi moje zmagania i uczy się jak chudnąć - chyba faktycznie obcinanie kalorii na etapie zastoju wagowego nie przynosi efektów.

Polecam też poczytanie sobie tego. 


(daję zdjęcie lamy, bo nie mam pomysłu co tu dać)

W niedzielę przeszłam na swoją dietę zbilansowaną. Dla przypomnienia: 1624 kcal, 132 g białka, 88 g. tłuszczy i 76 g. węglowodanów. Wczoraj niestety pominęłam kolację więc wyszło nieco ponad 1300 kcal, ale dzisiaj już wzorowo.

W ogóle w sobotę byłam na treningu Body Pump (typowo siłowe ćwiczenia) i miałam po nich takie zakwasy jakich dawno nie miałam... Dziś na szczęście było już dobrze. W tym tygodniu dodaję sobie 1h. treningu więcej i w sobotę idę na 2h. (Body Pump + płaski brzuch). Płaski brzuch nie wyczerpuje tak bardzo, więc myślę, że podołam, a że w soboty mam wolne, więc mogę dłużej posiedzieć w fitnessclubie.

sobota, 8 czerwca 2013

My oczami innych

Wybacz, nie pomnę kto mi o tym opowiadał. Nie jest to prawda objawiona, ani nie dotyczy wszystkich ludzi na całym świecie, ale za to może pokazywać pewne tendencje płci...

Otóż, nie od dziś wiadomo, że stereotypowi faceci, patrząc na siebie w lustrze, widzą kogoś przystojniejszego, a kobiety wprost przeciwnie. Chodzi głównie o to, że facet przeglądając się w lustrze pomyśli: "nie jest źle! Ten trzydniowy zarost dodaje mi uroku, że żadna laska się nie oprze", kobieta za to pierwsze co myśli, to: "o Jeeezu, ale mam zmarszczki...i te wory pod oczami, no i gdzie ta gładka i jędrna skóra?" Podkreślam - chodzi o czysty stereotyp.


Takie same różnice można zaobserwować na ulicy. Kiedy facet dostrzega wpatrzone w niego damskie oczy - nawet jeśli to czysty przypadek, czy efekt zamyślenia - od razu myśli: "Ha! Podobam jej się". Kobieta zaś, kiedy dostrzeże to samo u płci przeciwnej, pierwsze co robi to patrzy czy czasem nie ma plamy na bluzce, albo nie wiem, smarka na brodzie :P.

Facet, który pomyśli, że jest super-hot i wszystkie laski na niego lecą, ma od razu humor lepszy i jest bardziej pewny siebie. A kogo tak na prawdę obchodzi, czy jest to na podstawie prawdziwych przesłanek, czy jednak wyimaginowanych?

Tak samo jest z niepewną siebie kobietą, która mogła się komuś podobać, ale ona od razu założyła, że jest brudna, albo ma coś na czole. Z takim przeświadczeniem idzie jeszcze szybszym krokiem, byle uniknąć wzroku przechodniów.


Ktoś w komentarzach zapytał mnie, jak ja to robię, że w ciągu kilku sekund wychwytuje, czy podobam się komuś czy nie. Wydaje mi się, że to potęga naszego umysłu, który w ciągu ułamka sekundy potrafi przetworzyć ogromną ilość danych. Wystarczy chwila by stwierdzić czy ktoś Ci się podoba czy nie - czysto wizualnie oczywiście. Idąc ulicą i widząc ten szczególny wyraz twarzy - trochę zachwytu, trochę rozmarzenia, można z pewną dozą prawdopodobieństwa to stwierdzić.

Oczywiście istnieje pewna granica błędu. Facet mógł marzyć o swojej dziewczynie, zamyślić się, zachwycić swoimi myślami. Nie chodzi tu jednak o stwierdzenie z całą pewnością czy podobam mu się czy nie. Chodzi o efekt - zadowolenie i wzrost pewności siebie :).

czwartek, 6 czerwca 2013

Zmiany, zmiany. Coraz lepiej!

Długoweekendowy wyjazd był dla mnie ważny z wielu powodów. Po pierwsze odpoczęłam psychicznie od duszącej atmosfery domowej, a po drugie poczułam się po prostu...atrakcyjna.

Wiem, że to może brzmieć jakbym się chwaliła, czy coś, ale myślę, że to może być ważny moment w procesie mojego odchudzania. Okazuje się, że mogę wywierać pozytywne wrażenie na przechodniach :).


Przez wiele lat chodziłam ze spuszczoną głową, chyłkiem gdzieś między ludźmi i starając się nie rzucać w oczy. Wchodząc do sklepu i kupując (oczywiście!) słodycze miałam pewnie przepraszającą minę mówiącą: "sprzedaj mi to szybko i zaraz mnie nie ma!". 

Teraz nagle okazuje się, że zupełnie nie odbiegam od normy, a nawet spoglądając od czasu do czasu na przechodniów widziałam uśmiechy i (oh Boże! To z drugiej strony przerażające!) taksujące z uznaniem spojrzenia.

W moim ciele wciąż zachodzą zmiany. Oprócz ładnie zarysowujących się mięśni ud i łydek, okazało się, że wystarczył miesiąc by mieć twardy...brzuch! Gdzieś tam pod warstwą tłuszczu rosną i wyrabiają się mięśnie, a kiedy je napnę mój brzuch staje się twardy i całkiem możliwe, że bez "warstwy ochronnej" miałabym płaski i bardzo apetyczny ;). Poza tym już nie mam na nim cellulitisu!


Dziś też zauważyłam, że skóra na ramionach "wchłonęła" mi się, bo już nie wisi brzydko i dużo mniej widać rozstępy. To też pokazuje, że kondycyjnie moja skóra jest na wysokim poziomie :).

A'propos cellulitisu! Od jutra (a jakże) spróbuję pić 1,5 l. wody dziennie + to co wypiję na ćwiczeniach. Ponoć to na prawdę działa, ale mimo, że w porównaniu z innymi piję dużo wody, to jakoś całej butelki nie mogę w siebie wlać (zwłaszcza, że na ćwiczeniach wypijam całego litra).

wtorek, 4 czerwca 2013

Wróciłam!

Trzy dni totalnego chilloutowania już za mną. Był alkohol, były lody i gofry. Jak to na wyjeździe.

Oczywiście wróciłam z trzykilową nadwyżką (na każdy dzień po jednym kilogramie), ale nie spodziewałam się niczego lepszego.

A jak z brzuchem? Prawdę mówiąc mój żołądek ciężko przyjął taką (przyznaję z lekkim rumieńcem...) ilość jedzenia i w nocy obudziłam się z bólem brzucha, ale oprócz tego nie działo się nic specjalnego.

Nie będę się usprawiedliwiać, bo nie o to chodzi. Oczywiście mogłam wziąć ze sobą pojemniki ze zdrową żywnością, mogłam odmówić słodyczy, nie jeść toruńskich pierników, kaszubskich pierogów itd., ale najzwyczajniej w świecie nie chciałam. Po powrocie stwierdziłam, że oczywiście dla diety lepiej gdybym powstrzymała się od takich pustych kalorii i być może następnym razem tak zrobię. Trochę zresztą moi współpodróżnicy żartowali sobie ze mnie, że najpierw niby dieta-dieta, a potem okrywające hańbą plamy po lodzie na moim płaszczu stały się znaczącym komentarzem na temat tejże diety. Ale totalnie nie przejmowałam się tym. Następnym razem zresztą napiszę dlaczego :).


Z dumą przyznaję, że zrobiłam najlepszą rzecz na świecie - bez wyrzutów sumienia opychałam się słodyczami i z radością (a nawet łatwością!) wczoraj wróciłam na łono diety. Ponieważ do lipca (rocznicy odchudzania) został niecały miesiąc, a mi waga grozi palcem i mówi - jeszcze cztery kilogramy do świętowania trzydziechy - postanowiłam zrobić coś, czego nie robiłam przez cały okres swojej diety - gwałtownie obniżyłam ilość kalorii.

Od wczoraj jestem na diecie niskokalorycznej - tysiąca kalorii (ale nie liczę warzyw, więc pewnie wyjdzie więcej). Najpierw chciałam tak pobyć przez trzy dni (i w ten sposób odpokutować długi weekend), ale na tyle dobrze mi idzie, że możliwe, że przedłużę ją do tygodnia.


O dziwo nie jestem za specjalnie głodna, a jak już mi się czegoś zachce to wypijam cykorię z mlekiem (dziś wypiłam chyba trzy kubki...). Wczoraj zresztą wstałam w tak znamienitym humorze, że bez szemrania i smutku z powodu powrotu na ciężką dietę, zjadłam lekkie śniadanko.

Dla ewentualnych słów krytyki mam odpowiedź - będę na tej diecie maksymalnie tydzień, więc nie grożą mi żadne anemie itp. Chodzi tylko o to, żeby pozbyć się wody, którą nabrałam po tej wyżerce.