Do Lake Louise mogłam dojechać autobusem Greyhound, jednak udało mi się znaleźć towarzystwo i pojechaliśmy z Jamesem samochodem.
Lake Louise to nazwa jeziora oraz pobliskiego miasteczka turystycznego. W pobliżu jeziora usytuowane jest tzw. Chateau, ale z zamkiem ma on niewiele wspólnego. No może wielkość...w każdym razie "zamek" urodą nie powala.
Samo jezioro niestety było zamarźnięte. Tak, mamy połowę maja, a w Lake Louise panuje sroga zima, śnieg na drodze, brakuje tylko niedźwiedzi polarnych i neandertalczyków.
Z Jamesem weszliśmy na krótki szlak mierzący 5 km w jedną stronę. Wydawało mi się, że to będzie przyjemny spacerek, trochę pod górę, ale raczej płaski teren. Dla mnie pestka, za to James okazał się człowiekiem o słabej kondycji i silnej potrzebie zwrócenia uwagi na swój ból i cierpienie. Ja za to podczas powrotu wywróciłam się na tyłek, który potem strasznie mnie bolał (ubrałam głupia zwykłe adidasy, bo pomyślałam, że po co mi buty trekkingowe na 5 km. płaski teren), ale to i tak nic w porównaniu z jękami i stękaniem Jamesa, dla którego 10 km. to dużo.
No dobra, ciekawskich oświecę. James to randka do tego niepokojąco przypominająca sprzed wieków A. (więcej o nim tutaj), czyli wysoki, przystojny, ale...dziwny. Raczej drugi raz się z nim nie spotkam. Chociaż z drugiej strony...czemu wariaci mnie pociągają? Swój swojego ciągnie, czy co?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz