James (nie ten) stwierdził, że pogoda nam nie sprzyja i nie ma czasu na wielkie wspinaczki, bo istnieje zagrożenie burzy z piorunami. Jako, że jeszcze niespieszno nam na drugi świat, wybraliśmy mniejszy szczyt z możliwością przedłużenia wspinaczki o kolejny (w zależności od pogody).
Widok z Paget Lookout
Wspinaczka po górach skalistych jest trudna. Po raz kolejny pokaleczyłam sobie dłonie (koniecznie muszę kupić rękawiczki do wspinaczki!), stąpasz po chwiejących się skałach, łapiesz wielki kamor, który zaraz się wywraca i zlatuje z hukiem. Smaczku dodają różne dziwne stworzenia i oczywiście możliwość skręcenia sobie kostki tudzież karku.
Po wejściu na szczyt James stwierdził, że mam wybór, albo zostaję, kontempluję widok, albo idę z nim na drugi szczyt Mount Bosworth. Oczywiście stwierdziłam, że idę dalej, chociaż wejście na kolejny szczyt również przypłaciłam zachwianiem wiary w swój zdrowy rozsądek. James wybył znowu daleko w przód po tym jak rzucił krótką informację gdzie mam iść (widzisz ten szczyt tam daleko, daleko?) a ja po zejściu z Paget Peak stwierdziłam, że...nie wiem gdzie dalej iść. Na szczęście znalazłam świeże ślady na śniegu...
Zachwyt na szczycie Mount Bosworth również nie trwał za długo (widzisz tę mgłę tam? To deszcz, lepiej żeby nas nie złapał na skałach). Znowu pytanie do Ciam: idziemy z powrotem tą samą drogą, czy schodzimy z drugiej strony, chociaż nie ma tam szlaku? Pełna entuzjazmu stwierdziłam, że chcę zobaczyć jak wygląda druga strona góry. Więc poszliśmy.
Znowu śnieg. Dużo śniegu. Bardzo dużo puchatego śniegu w który właziłam po kolana, a nawet uda. Dwa razy tak wdepłam, że ledwo udało mi się wykopać nogę. Wtedy do mnie dotarło, że jestem szalona, a do tego w towarzystwie drugiego szaleńca. Czy ja chcę wyczynowo popełnić samobójstwo?
Po przejściu kilometra w śniegu z radością wgramoliłam się na skały, po których hasałam jak koza-paralityk. Wbrew pozorom wchodzenie na skały jest dużo prostsze od schodzenia, a to i tak nic w porównaniu ze schodzeniem po pokruszonych kamieniach i piasku. Wkurwiona niemiłosiernie nie odzywałam się prawie w ogóle, ale humor nieco poprawił mi się, jak w końcu doszliśmy do lasu, a ja prawie obeschłam po pływaniu w śniegu. James rzucił, że jakby co ma nóż na niedźwiedzie i pumy, ja dodałam informację o swoim gazie pieprzowym na niedźwiedzie i dziarsko weszliśmy w las gwizdając i przyśpiewując (nie wiem czemu, ale do głowy przychodziły mi najpierw piosenki Queen, a potem Myslowitz, Długość dźwięku samotności. James nie komentował polskich przyśpiewek).
Po znalezieniu szlaku oszaleliśmy z radości. Podczas spokojnego spaceru wzdłuż jeziora rozmyślałam nad tym co mnie popchnęło do ponownego zejścia ze szlaku (to nie mój pierwszy raz niestety...) i czy szukanie nowych wrażeń nie poszło za daleko. James z kolei stwierdził, że jest pod ogromnym wrażeniem, że mam jeszcze siłę iść, a ja dumna z siebie pomyślałam, że kondycję jednak dalej mam dobrą (panicznie boję się przytycia i utraty formy). W sumie wyprawa trwała 9 godzin. Deszczu z burzą nie było.
Oh tak, lubię, pociąga i kręci mnie ryzyko pod różną postacią. Myślałam, że szczęście pomyliłam z euforią, albo i fazą maniakalną, ale spokojne szczęście czuwa gdzieś głęboko we mnie przykryte chmurą niestabilności. Wczoraj na zmywaku kucharz stwierdził, że jestem cute, bo dużo się śmieję. Myślę, że odnajdywanie radości w każdej sytuacji, w tym w małych, codziennych rzeczach jest moim sposobem na szczęście w życiu.
Ale masz super życie! Czytam Cię i podziwiam piękne zdjęcia:)
OdpowiedzUsuń