Muszę przyznać, że wbrew pozorom, gdzie się nie pojawię, jestem uznawana za radosną, beztroską i zabawną osobę bez żadnych zmartwień, a chwilowe chmurki zaraz znikają, bo optymizm to moje drugie imię. Paradoks tkwi w tym, że sama siebie za taką nigdy nie uważałam.
Dziś miałam lekką potyczkę ze współpracowniczką, która opowiadała o swoich zmartwieniach i lekach przeciwdepresyjnych. Ja rzuciłam jakimś hasłem w stylu life is brutal, a ona na to, że co ja tam wiem o ciężkim życiu, ona to ma problemy! Ja w emocjonalnej reakcji na tę niesprawiedliwość rzuciłam: też mam problemy!
No i się zaczęło. Poczułam się głupio, bo krzyczenie komuś o swoich problemach to żałosne wołanie o uwagę, ale przecież wiem co mi w głowie siedzi i nie są to zawsze jednorożce i tęcza. Mam problem z jedzeniem, relacjami damsko-męskimi i poczuciem własnej wartości. Ja po prostu tego nikomu nie okazuję. Łatwiej mi eksponować radość i zaangażowanie niż przyznać, że mam z czymś problem. Z kolei jak już przyznam się do utrapienia to często (zawsze?) obracam to w żart, jak na przykład swoje poczucie samotności zamieniłam w tragifarsę szukania chłopaka na siłę.
Dziś jednak przyznałam sama przed sobą bardzo ważną rzecz. Od dawna jestem szczęśliwa. Nie wiem, czy to spełnienie marzenia o Kanadzie, czy coś innego, ale od dawna czuję, że jeśli ktoś zapytałby mnie czy jestem szczęśliwa - odpowiedziałabym pozytywnie.
Nawet roniąc łzy z powodu tęsknoty za kimś potrafię przyznać: tak, jestem szczęśliwa. Mam taką teorię, że zanim się urodzimy, sami sobie wybieramy ścieżkę życiową, miejsce, czas oraz nawet swoich rodziców. Celem tego jest osiągnięcie konkretnych doświadczeń. Poczucie sensu oczywiście jest ważne i pomocne. Jestem świadoma swojego sensu i celu życia, co nie zmienia faktu, że dalej odczuwam bóle i udręki. Wydaje mi się, że są one nierozerwalnie związane z moją drogą życiową i muszę po prostu z nimi pogodzić się.
Kiedy myślę o sobie, coraz częściej mam obraz spełnionej osoby często doświadczającej przeżycia szczytowe (momenty największego szczęścia). Czułam to na przykład podczas wyjazdów kiedy stałam przed różnymi budowlami jak np. praską katedrą (pamiętam, że wtedy mój moment szczytowy zakłócił pewien Włoch, który chciał mi zrobić zdjęcie hyhy), muzeum Guggenheima w Nowym Jorku (o matko! To dopiero przeżycie!), obrazami Brueghela (prawie się popłakałam), na szczytach różnych gór (radość połączona ze zmęczeniem) itd...itd...nawet dziś miałam poczucie szczęścia przy zmywaku kiedy śmiałyśmy się z japonką i w czterech językach mówiłyśmy, że nie ma nic do roboty.
Tak, teraz świadomie będę skupiać się na szczęściu. Jestem szczęśliwa i wcale nie potrzebuję do tego drugiej połówki.
I prawidłowo!
OdpowiedzUsuńBrawa się należą!!!!!
OdpowiedzUsuń