niedziela, 14 grudnia 2014

Kiedy schudniesz...

Zbliżają się moje urodziny. Poszłam z tym faktem do trenera zapytać o menu.

Ł. okazał się nad wyraz łaskawy i powiedział: "A jedz co chcesz". Od razu oczy mi się zaświeciły od wizji przeróżnych smakołyków i bym tak tkwiła w rozmarzeniu, gdyby nie to, że byłam na treningu.


Nie o tym jednak chciałam. Ł. zapytał o moje urodzinowe plany i tak od słowa do słowa wyszło, że spędzam je z koleżankami, a nie z ukochanym, którego rzecz jasna nie mam. Od tamtej pory Ł. chyba niechcący chce mi podrzucić kolejną motywację do odchudzania, czyli: jak schudniesz to znajdziesz sobie faceta. Chcąc nie chcąc - temat powrócił jak bumerang, do tego trafiając mnie prosto w twarz.

Najpierw śmiałam się razem z Ł. i słuchałam złakniona jego komplementów, że wyglądam super, opad szczęki, męskie wzroki i podziw jak podnoszę sztangi coraz większe i większe. No nie powiem, jest mi miło i lubię swoją dwa-razy-tygodniowo dawkę komplementów, ale gdzieś tam z tyłu głowy czuję bunt.


Wiadomo, mężczyźni są wzrokowcami i dla nich bardzo ważne jest czuć pożądanie do kobiety, ale nie wiem czy jestem w stanie uczestniczyć w tym tańcu godowym (zwłaszcza, że jestem niepewna swojej kobiecości). Ostatnio zresztą weszłam w polemikę z koleżanką, która jako kontrargument zapytała czy chciałabym faceta, który jest obleśny i gruby.

Co to za argument i jak on ma się do sugestii psychola, że każdy ma prawo do miłości i nie jest to zależne od wagi?

Z jednej strony rozumiem, że w związkach damsko-męskich ważny jest wygląd, ale jeżeli z jego powodu (tzn. zaniedbania jednej ze stron) ludzie się rozchodzą, to...ja podziękuję za taką relację.


Ps. Na urodziny postanowiłam, że zrobię menu oparte na zdrowych, naturalnych produktach, już szukam fajnych przepisów bez mącznych itp :) 

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Norymberga

Wczoraj pojechałam zorganizowaną wycieczką na jarmark świąteczny do Norymbergi. 1 w nocy wyjazd, 9 rano zwiedzanie, 19 powrót. W międzyczasie ból dupy od twardych siedzeń w autokarze.

Pojechałam z dwoma koleżankami - K.- głośną, pewną siebie i mającą odjechane pomysły ekscentryczką i - E. - osobą ze złamanym sercem i będącą bardziej zrównoważona, dbająca o dobre maniery, wygląd itd. Taki miks mógł zakończyć się wojną, albo co najmniej niezłą mieszanką wybuchową.


Samej 8-godzinnej jazdy autokarem wole nawet nie wspominać, bo do tej pory czuję ból lędźwi. Na szczęście znalazłam podwójne wolne siedzenie, więc mogłam rozkładać się do woli na tych twardych siedziskach. E. w między czasie obraziła się, że nie zapytałyśmy jej, czy nie chce iść z nami podczas przerwy na siku, K. ogłosiła, że E. to księżniczka, E. z kolei przypomniała sobie o swoim bólu w sercu i oczy jej zaszkliły się od wspomnień swojego byłego, generalnie czułam się jak między młotem a kowadłem. Na szczęście wszystkie doszłyśmy do wniosku, że dobry humor jest najważniejszy i zakopałyśmy topór wojenny.

Po dojechaniu na miejsce, wstaniu i po minięciu pierwszej fali szczęścia obolałego tyłka, Norymberga...nie powaliła. Nawet czułam lekkie zawiedzenie swoimi punktami docelowymi (katedra i zamek), bo w nich krótko zabawiłyśmy. Cóż, mogłam jechać z entuzjastami sztuki. Po kilku metrach z przewodnikiem czułam, że potrzebuję jakichś wrażeń. Przewodnik z grupką ludzi gdzieś poszedł, a my...zgubiłyśmy ich.

(taka sówka na jarmarku :))

Niektórzy wyznają zasadę, że najważniejsze są w życiu emocje i jeśli ich nie przeżywasz, to tak jakbyś nie żył. Myślę, że blisko mi do tej filozofii, dlatego pomysł K. wyjścia poza turystyczny teren i przejścia się po jakieś dzielnicy został przyjęty z mojej strony pomyślnie. E. lekko protestowała, ale ostatecznie poszła z nami.

Weszłyśmy do nieznanej nam dzielnicy, bez map i wiedzy co tam zastaniemy, za to z kilkoma godzinami w zapasie do odjazdu naszego autokaru. Zapaliła nam się czerwona lampka jak zobaczyłyśmy, że w większości mijają nas patrzący spod byka Turcy. Żeby nie wracać tą samą drogą zawyrokowałam, że przejdziemy na drugą stronę ulicy i na kolejnym skrzyżowaniu zawrócimy. I to był błąd, bo zobaczyłyśmy wiadukt i nie było jak zawrócić.

Szłyśmy jakiś czas rozglądając się niespokojnie na boki, potem wyszłyśmy z tej dzielnicy, skręciłyśmy tak, że wydawało mi się, że wracamy, ale po dłuższym marszu stwierdziłam, że nie ma co, pytamy ludzi i nieważne, że żadna z nas nie mówi najlepiej po niemiecku ;).

(po drodze znalazłam to...)

Podeszłam do starszego pana i łamaną niemczyzną pytam jak dojść do dworca. Pan zaczął opowiadać i pokazywać rękoma, że prosto prosto, a potem zuruck. Ucieszyłam się z tego "prosto", ale nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi z tym zuruck... Idziemy tak dalej, wszystkie zastanawiamy się po co mamy zawracać, więc zapytałam przechodzącą obok panią z dzieckiem. Pani zrobiła bezradną minę i mówi znowu, że prosto i zuruck. Widząc nasze zdziwione miny powiedziała, że nam pokaże. I pokazała...metro. Okazało się, że zaszłyśmy tak daleko, że piechotą byśmy wracały ponad godzinę do dworca.

W metrze K. była zachwycona, bo to był jej pierwszy raz U-Bahnem, E. starała się nie wkurwić za wydane bez sensu 1,75 euro, a ja łamaną niemczyzną rozmawiałam z babką, która została poproszona przez miłą panią z dzieckiem żeby nam pokazała na którym przystanku wysiąść. 

Kiedy dojechałyśmy do dworca, postanowiłyśmy, że coś zjemy, usiądziemy i odpoczniemy. Odpoczynek nasz jednak nie trwał długo, bo chwile potem podszedł tajemniczy jegomość o mało tajemniczym zapachu, który wręczył K. prezent - czekoladowego mikołaja, a po jakimś czasie dał prezent E. - jakieś czekoladki.


Rozmawiałyśmy lekko zdenerwowane, co tu robić, jegomość zachowywał się coraz dziwniej, podchodził do innych stolików i po prostu patrzył, aż nagle stanął przede mną i zaczął coś pytać po niemiecku. E. powiedziała, że zapytał chyba jak się mam, więc powiedziałam zdenerwowana, że gut. Ten nagle wyraźnie poruszony pyta już po polsku czy jestem Polką, na co skamieniałam, a potem zawyrokowałam: dziewczyny, zwijamy się.

Wstałyśmy jak jeden mąż i zaczęłyśmy iść, ale jegomość nie odpuszczał i pytał gdzie idziemy i czemu tak szybko. Byłam trochę zła na dziewczyny, że mu odpowiedziały, ale trudno. Szłyśmy po różnych miejscach mając nadzieję, że znudzi mu się mało rozmowne towarzystwo, jednak ten nie odpuszczał. Zaczęłam zastanawiać się jak tu zagadać niemieckiego policjanta i czy mówi po angielsku, aż wpadłam na pewien pomysł.,,

Jegomość szedł chwile przodem, ja zobaczyłam schody na dół, więc powiedziałam szybko: dziewczyny! zgubimy go! Wiejemy na schody!


Zanim jegomość się spostrzegł, nas już dawno nie było, wtopiłyśmy się w wolno idący, niczego nieświadomy tłum przechodniów...

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Chłopka ze mnie

Tak myślałam, ojciec nie zaprzeczał, babcia potwierdziła dodając co rusz nowe anegdotki. Pochodzę z rodziny chłopskiej.

I od strony mojej matki i od ojca mam we krwi same chamy i prostaki. Prababka coś tam przebąkiwała o szlacheckim bękarcie, ale nie ma co się oszukiwać, żadna ze mnie szlachcianka.

A co to ma wspólnego ze sportem i tym blogiem? Mój trener Ł. po pięciu wspólnych treningach stwierdził, że jestem silna jak chłop i mało która baba by mi sprostała (chyba, że inna chłopka ;)). Generalnie jak nie do pługa to do siłki się nadaję.


Oczywiście to, że budową ciała bliżej mi do krasnoludki niż eterycznego elfa wiedziałam już wcześniej, ale teraz jestem na 100 proc. pewna, że mam mocno rozbudowaną masę mięśniową, która idzie w parze z siłą. Tura.

Teraz zastanawiam się gdzie i jak wykorzystać swoje predyspozycje, bo raczej nie do figurowej jazdy na łyżwach ;).