Góry i lasy są moim panaceum na wszelkie utrapienia życia doczesnego. Nie wiem co bym zrobiła gdybym nie miała wyjścia i musiała siedzieć całymi dniami w domu.
Dziś miałam jechać nad jezioro z nowo poznaną przez ogłoszenie na Facebooku koleżanką z Włoch, jednak ta rano stwierdziła, że nie jedzie. Potem Mason ogłosił, że na tydzień leci do Vancouver, Polacy z hotelu również pojechali na wycieczkę, której nawet mi nie zaproponowali, a ja poszłam robić pranie, usiadłam przed pralką podobną do naszej poczciwej Frani i zapłakałam gorzko. Jak płakać to tylko w malowniczej scenerii.
Nie potrafię zintegrować się z tutejszymi Polakami, Filipińczykami ani w ogóle z nikim z hotelu. Momentami czuję się jak w liceum, tyle, że nawet wtedy miałam swoją bratnią duszę siedzącą wiernie ze mną w tej samej ławce.
Co tydzień publikuję wiadomości na Facebooku o nowym pomyśle poniedziałkowej wycieczki, jednak już mi się najzwyczajniej w świecie nie chce. Moi "hiking buddies" skojarzyli mi się z jednorazowymi kochankami, którzy najpierw Ci mówią, że jesteś piękna i cudowna, razem przeżywacie wspaniałe chwile, a potem nigdy więcej nie widzicie się.
Kiedy Frania zakończyła cykl prania, rozwiesiłam ciuchy, otarłam łzy, przebrałam się w odpowiednie ciuchy, zabrałam plecak, sprej na niedźwiedzie i wsiadłam na rower by zaliczyć w końcu Healy Creek - trasę będącą od chyba dwóch miesięcy na mojej liście must-do.
Zabłocone po wczorajszym deszczu i kamieniste Healy Creek to trasa rowerowa znajdująca się w lesie. Podjazdy powodowały niezłą zadyszkę, za to zjazdy - zawał serca żeby tylko nie wyrąbać się w błoto albo spaść prosto na kamienie. Wróciłam do domu ubłocona i zachwycona.