Jest taka teoria, że wystarczy miesiąc by wykształcić w sobie nowy nawyk. Mój nowy nawyk żywieniowy istnieje już od ponad czterech miesięcy, więc teoretycznie powinien zostać zakorzeniony na dobre. Czy rzeczywiście?
Mówi się, że w diecie najtrudniejszy jest pierwszy dzień. Nie mogę się nie zgodzić. Planuje się łatwo. Ile schudnę, po jakim czasie i jak będę potem wyglądała. Potem planowanie tego, jak do tego dojdę. Wybór diety, ćwiczeń, godzin posiłków itp. Z tym jest już nieco gorzej, ale równie przyjemnie zapisuje się postanowienia w zeszycie.
Mamy plan, mamy wizję, czas na realizację. I tu pojawiają się schody. Rano ląduje na stole mdła zupa z chudego mleka i płatków owsianych. Potem nie jest lepiej. W pracy jabłko i mała kromka chleba graham z białym serem. W domu przychodzi kryzys, bo ma się ochotę na frytki, kebab i kolę (tudzież piwo), a w lodówce przygotowana zupa-nic.
Kiedy (jeśli) przeżyjemy pierwszy dzień diety, potem jest już nieco lepiej. Powoli przyzwyczajamy się do myśli, że w pracy nie będzie już pączków, a w domu porządnego, tłustego obiadu. A im dłużej żyjemy na tej diecie tym łatwiej przychodzi odmawianie koleżankom deserów.
Po tygodniu takiej diety przychodzi jednak coś innego. Walka naszego organizmu o przetrwanie. Pojawia się totalne zmęczenie, rozdrażnienie i ból głowy. No i jeszcze to bezpłciowe jedzenie...Wtedy znowu jesteśmy narażone na rzucenie diety, bo organizm stanowczo domaga się "normalnego" obiadu. Jeżeli przetrwamy, pojawiają się kolejne pułapki, które ostatecznie - na takiej diecie - doprowadzają do jednego - obżarstwa.
Taki schemat przeżywałam nieraz. Co więcej, raz pod kontrolą "dietetyczki", która kazała mi jeść po 400-600 kcal dziennie. Po trzech miesiącach poddałam się, bo mało kto jest w stanie kontrolować się mając w portfelu chociaż tę dychę i sklep pod domem.
Pisałam tu o kilku swoich wpadkach. To nie prawda, że po miesiącu diety jest już z górki. Rzeczywiście pojawia się przyzwyczajenie i człowiek ma zakodowane w głowie, że tego nie mogę, a to mogę zjeść. Nawet po pół roku można wrócić do starych nawyków. W diecie trzeba pilnować się cały czas...niestety. Trochę to przypomina walkę Syzyfa. Choćbym nie wiem jak długo miała dietę, zawsze może pojawić się dzika myśl, że rzucam to w cholerę i po co mi to.
Ja w każdym razie cały czas walczę. Czasem patrze spod byka na czekoladki w barku i McDonaldsa na ulicy. Wieloletnich nawyków nie da się tak o zlikwidować po kilku miesiącach wyrzeczeń. Trzeba toczyć wewnętrzne bitwy, najpierw kilka-kilkanaście razy dziennie, potem raz dziennie, raz w tygodniu, raz w miesiącu (kobiety chyba najlepiej to zrozumieją)...coraz rzadziej i rzadziej. Nigdy jednak nie myśl, że pokonałaś raz na zawsze jedzeniowego potwora. On może się pojawić w każdej chwili. Trzeba być czujnym i gotowym na obronę.
Ważne by wygrywać swoje małe bitwy, być z tego dumnym to mnie chyba najbardziej motywuje :) a w pewnym momencie będziemy mieć odpowiednie nawyki żywieniowe :)
OdpowiedzUsuńDlatego właśnie ja staram się nie odmawiać sobie dawnego "smakołyków", lecz skutecznie je sobie obrzydzić, żebym nie miała na nie ochoty. To też wymaga pracy i musi siedzieć w głowie. Ale działa...
OdpowiedzUsuńsama racja, ja podobnie ten schemat przeżywałam nie raz... życzę więc dużo siły do pokonywania potwora :D
OdpowiedzUsuńWpadłam na Twojego bloga przez przypadek i chyba zostanę na dłużej.
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w walkach. Pamiętaj, że czasem lepiej się złamać i pozwolić sobie na odrobinę "starego nawyku", niż dopuścić do lawiny i katastrofy.
Pozdrawiam.
Witam;) Zapraszam Cię do LiebsterBlog, mam nadzieję, że w wolnej chwili przyłączysz się do zabawy.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam;)