czwartek, 28 marca 2013

Muszę się pożegnać...

Oczywiście nie na zawsze.

Żegnam się na kilka ładnych dni, bo jutro rano będę miała laserową korekcję wzroku i nie wiem kiedy będę mogła pracować przy komputerze.

Miałam dziś napisać podsumowanie miesiąca, ale stwierdziłam, że poczekam z mierzeniem do piątku i wrzucę wyniki kiedy będę mogła. Tak czy siak powalające nie będą, a mój eksperyment z jedzeniem węgli o niskim IG jest jak na razie...średnio udany.

Moja znajoma opowiedziała mi historię swojej sąsiadki, która schudła prawie 60 kg. i trzyma wagę już 4 lata (!). Na początku jej waga leciała na łeb na szyję, a potem było coraz ciężej i biedna pozbywała się każdego kilograma z narastającym oporem, za to jak coś zjadła nadprogramowego to miała od razu 3 kg. do przodu. Wygląda na to, że mam podobnie i nie jest to wina diety, czy sportu, tylko po prostu tak już jest.



Trudno. Nie głoduję, nie jest mi źle. Święta pewnie skończą się kilkoma kilogramami do przodu, ale w tydzień powinnam to zrzucić, a co to jest w porównaniu z kilkoma latami, czy...wiecznością ;).

No to trzymaj kciuki i obym wróciła z sokolim wzrokiem!!

środa, 27 marca 2013

Opowiem Ci historię...

W niedzielę poszłam do kawiarni odwiedzić w pracy K. i poplotkować. Za jej pozwoleniem siedziałam po drugiej stronie lady i rozkoszowałam się kawą ze spienionym mlekiem (bitej śmietany surowo zabroniłam dodawać!).

Kiedy tak siedziałam zadowolona i radośnie opowiadająca o wycieczce, podszedł facet ok. 30-letni i poprosił o jakiś sok, sam nie wiedział jaki.

U K. dosyć często przesiaduję i czasem obserwuję jej klientów. Nieraz pożartujemy, pośmiejemy się, wszyscy zadowoleni odchodzą z kawką, czy co tam zamówią. Z opisywanym facetem też sobie pożartowaliśmy, ja coś palnęłam i zaśmiałam się dosyć głośno (no niestety, jak coś mnie szczerze rozbawi, to nie potrafię delikatnie uśmiechać się).


Nagle ten facet, który stał zresztą mniej więcej po środku lady, przysunął się dosyć blisko w moją stronę. Pewnie chciał sobie uciąć pogawędkę, czy dalej pożartować, no ale niestety...nagle spanikowałam i wyleciałam stamtąd, niby do toalety. Kiedy wróciłam, tamci radośnie rozmawiali, a ja...no cóż. W myślach waliłam głową w mur.

Jezu...czy da się z tego wyleczyć?

poniedziałek, 25 marca 2013

Po tygodniu eksperymentu

Jedzenie węgli z indeksem glikemicznym maksymalnie wynoszącym 35 jest z początku dosyć trudne, ale nie takie złe.

Na początku eksperymentu szybko robiłam się głodna, ale to chyba efekt dużo mniejszej ilości spożywanych kalorii. Potem zaczęłam jeść więcej tłuszczy i przyzwyczaiłam się. Niestety, efekt jest mało powalający...

Po tygodniu schudłam...300 g. Możliwe jednak, że to efekt niedospania i ciężkiego wysiłku fizycznego tuż przed ważeniem, bo w weekend urządziłam sobie wycieczkę po Wiedniu, gdzie od 8 rano do godziny 21 byłam cały czas na chodzie, a potem próbowałam spać w autobusie, co średnio mi się udawało.


Muszę przyznać, że dzięki temu, że ćwiczę, byłam jedną z nielicznych osób, które mogły tak długo spacerować. Całe szczęście moi towarzysze byli równie zdeterminowani, tylko więcej marudzili z powodu bólu nóg ;).

W środę napiszę też sprawozdanie z całego miesiąca, jednak już pochwalę się, że talia, biodra i uda sukcesywnie spadają.

No i uśmiechający się, komplementujący, a nawet co niektórzy adorujący (!) mnie mężczyźni bardzo poprawili mi humor ;). Wiosna może nie być tak depresyjna jak sobie wróżyłam.


wtorek, 19 marca 2013

Mocniejszy atak

Od początku swojej diety nie stroniłam od sprawiania sobie przyjemności jedzeniem i nie odmawiałam sobie ciężkich potraw, byleby miały w miarę niski indeks glikemiczny (albo zbliżony do niskiego, jak chałwa czy kawa z bitą śmietaną).

Jak widać taki system sprawdzał się przez jakieś 25 kg. Kiedy weszłam na wagę po zeszłotygodniowym wyskoku i wkurzona odnotowałam skandaliczny wzrost to stwierdziłam, że coś tu jest nie tak. Przecież do tej pory wszelkie moje wybryki uchodziły mi na sucho, a tu każda wpadka kończy się coraz gorzej.

Po tygodniu na szczęście zrzuciłam ten nadmiar, ale dalej waga stoi i utrzymuje się na tym samym poziomie już od początku lutego.

Co to znaczy? Że nadchodzi moment, w którym już bez - za przeproszeniem - pieprzenia, że coś trzeba zmienić - faktycznie to zrobić.

Szczerze mówiąc po ochłonięciu z szoku wagowego pacnęłam się w czoło. Przecież wiedziałam, że nie będę mogła tyle jeść i dalej chudnąć, bo przecież mam coraz niższe zapotrzebowanie energetyczne, a kto wie, może przemiana materii zwolniła?

W każdym razie...nadeszła pora na mocniejszy atak kilogramów.


A co zamierzam? Od wczoraj jem same rzeczy z niskim (do 35) indeksem glikemicznym. Czyli odpadają makarony, kasze, placki, chleb itd.

Prawdę mówiąc nie jest lekko. Nie mam pojęcia co mogę zjeść wykluczając rzeczy, które dotąd stanowiły podstawę mojej diety. Na razie zadowalam się strączkami. Jeżeli w ciągu tygodnia nic mi nie zleci to...sama nie wiem...

W każdym razie plan jest taki: do świąt jem potrawy o indeksie maks 35, a po świętach zaczynam prowadzić dziennik w sportowym forum gdzie, mam nadzieję, dobrzy ludzie pomogą w razie wątpliwości. Wyniki oczywiście zapisuję tutaj.

No to do dzieła i szable (sztangi) w dłoń! :)

sobota, 16 marca 2013

Wczoraj dół, dzisiaj...

Mój wykres nastrojów można by wyrysować za pomocą sinusoidy. Od kilku dni utrzymywała się chandra, która przeszła po...ćwiczeniach.

Po intensywnym treningu jestem zadowolona z siebie, mózg mam lepiej ukrwiony (i lepiej myślę :P), oczy nie bolą (czasem pobolewają jeszcze po zabiegu), mięśnie są napięte, nie wspominając o endorfinach.



Dół związany z wagą minął kiedy wmasowując olejek w uda zauważyłam, że są...niesamowicie twarde. Nawet nie napinając czuję mięśnie! Zresztą co jakiś czas zauważam u siebie zmiany w wyglądzie, tylko waga stoi jak zaklęta.

Cellulit prawie mi znikł (niestety ze względu na popękane naczynka nie będę mogła się foliować), ramiona ładnie wyglądają, tyłek podniósł i zaokrąglił się, po podbródku nie ma już dawno śladu, brzuch również powoli chowa się. Tylko co do diabła dzieje się z tą wagą? Jedna z nich stoi jak zaklęta, druga za to szaleje w drugą stronę i dziś pokazała 10 kg. mniej. Centymetr też nie pokazuje nie wiadomo jakich zmian.


No, ale trudno, trzeba jeszcze trochę poczekać. Najważniejsze, że nie męczę się na diecie, a ćwiczenia tak mnie uszczęśliwiają, że mogłabym na nie chodzić codziennie, gdyby nie to, że nie zawsze mam czas.

Oczywiście bez niedziel, niedziela to dla mnie święto obiboka.

piątek, 15 marca 2013

Strojenie się a dobre samopoczucie

Niedawno byłam na pokazie prasowym, na który ubrałam się jak zwykle, czyli dżinsy, jakaś rozciągnięta bluza, kurtka i szal. Do tego makijaż na szybko i jeszcze szybciej stworzona "fryzura", czyli...próba ogarnięcia chaosu za pomocą gumki do włosów.

Tam spotkałam swoją byłą współpracowniczkę, która jak zwykle wystrojona i umalowana jaśniała blaskiem pełnego zadowolenia z siebie. Zawsze uznawałam to za zbyteczne i po prostu próżne, a swoją nonszalancję w duchu aprobowałam jako wyraz bycia "ponad to wszystko".

Potem jednak żałowałam swej decyzji, bo przyszły kamery i aparaty fotograficzne, które objęły mnie swoimi obiektywami i...stwierdziłam, że strojenie się ma jednak swoje zalety i jest zupełnie normalne. W końcu jesteśmy kobietami, a kobiety ze swej natury są próżne, a poza tym, zachowując zdrowy umiar, dodaje im to uroku.

Po tamtym wydarzeniu stwierdziłam, że koniec z bezceremonialną niedbałością i pokazywaniem, że mam to gdzieś jak wyglądam. Postanowiłam bardziej przykładać wagę do swojego wyglądu i zanim wyjdę "do ludzi" uczeszę się i lepiej ubiorę.

Kiedy jednak spojrzałam w lustro podczas wczorajszego słonecznego dnia...zauważyłam kiepską cerę, małe oczy i beznadziejne włosy. Ciuchów fajnych nie mam, a figura...jaka jest, taka jest. Cała próżna radość uleciała ze mnie i został smutek. Humoru nie poprawiło mi poranne ważenie, które pokazało, że koniec żartów i teraz o każdy kilogram mniej będę musiała bardziej postarać się.

I po co mi to było?

wtorek, 12 marca 2013

Dlaczego nie walczę?

Blogi niektórych ludzi piszących o litrach potu, bólu, cierpieniu i hektolitrach wylanych łzach sprawiają, że mam gęsią skórkę. Czy to dobry sposób na odchudzanie?

Kilka lat temu (gdzieś na początku studiów) jak chodziłam do psychologa to dostałam pewne trudne dla mnie zadanie: wypisz wszystkie czynności, które sprawiają Ci przyjemność.

Niby proste, każda kobieta przecież lubi zakupy, SPA i kino. Tyle, że ja nigdy nie lubiłam kupować sobie czegokolwiek, SPA jakoś mnie nie pociągało, a na kino skąpiłam. Skąd w ogóle takie zadanie? Otóż dużo osób ma problem z tym, żeby cieszyć się drobnostkami każdego dnia. Ja do takich należałam. Byłam skromna, gospodarna i bardzo ofiarna. Myślałam o wszystkich, tylko nie o sobie.

Dziś mogę powiedzieć, że jestem hedonistką i codziennie sprawiam sobie czymś przyjemność. A tu drobne (albo mniej drobne) zakupy, tam wycieczki, potem znowu maseczka na twarz, spacerek w ładny dzień, fitness, ploteczki z przyjaciółką, czasem jakiś teatr i kino. Zupełnie odwrotnie niż jakieś 7 lat temu.


Dlaczego w ogóle o tym piszę? Bo żeby wytrzymać tyle czasu (powiedzmy od kilku miesięcy) na diecie trzeba zamienić przyjemność jedzenia w...cokolwiek innego (byle zdroworozsądkowego).

Kiedy czytam pamiętniki "walczących" zastanawiam się ile wystarczy im siły na walkę. Walka kojarzy mi się z czymś trudnym, ciężkim do wykonania i...zniechęcającym. Na przekór trendowi pisania o tym, że dieta jest ciężka i trzeba się napocić (najlepiej kilka godzin codziennych ćwiczeń) i jeść maksymalnie listek sałaty, ja mówię: dieta jest dla nas i można ją oswoić.

Oczywiście reżim jest potrzebny (i wyprzedzając kolejne wpisy zdradzę tylko, że też zaciskam pasa :)) i czasem trzeba przekonać siebie do ćwiczeń, ale zdradzę Ci mój "sekret". Ja nigdy nie zmuszam siebie do ćwiczeń. One mi sprawiają ogromną frajdę i nigdy nie myślę o tym, że się zmęczę, że będzie ciężko i będzie bolało. Gdybym zaczęła wylewać łzy w siłowni i jęczeć, że boli to - jako świeża hedonistka - długo bym tak nie pociągnęła.

No to idę zrobić sobie foliowanie. Viva la vida!

niedziela, 10 marca 2013

Kiedy zjem pizzę?

Kilka dni temu zastanawiałam się kiedy zjem pizzę. Na święta na pewno nie, bo nie będę przecież robiła, a potem to już ścisła dieta, bo za dużo sobie pozwalam. Potem przyszło olśnienie.

Dziś mój ojciec ma urodziny i - jak to u nas, taka tradycja rodzinna - pizza na obiad musi być. No więc rano wstałam z myślą, że dziś "pizza, tort - dieta w kąt" (mój nowy wierszyk tak swoją drogą :D) i dzień zaczęłam od czekoladki, którą dostałam na dzień kobiet.

Nawet nie mam wielkich wyrzutów sumienia, chociaż to kolejny dzień, który oddala mnie od celu. Ponownie - jak było z urodzinami mojej siostry - nie czuję potrzeby zjedzenia czegoś niedozwolonego, ale nie walczę z tym i nie łudzę się, że nie zjem tortu.


Pocieszam się za to tym, że kolejne oddalenie od celu czeka mnie w dopiero święta (też nie łudzę się, że zjem tylko jajka, które zagryzę pieczenią), a potem długo długo nic i - oby - same spadki kilogramowe.

A'propos wpadek. Coraz mniej osób, które obserwuję, pisze notki na blogach. Jak to u kogoś przeczytałam - w większości przypadków jest to związane z rzuceniem diety w cholerę, bo wstyd się przyznać.

Dziewczyny! Ja też miewam wpadki, ale nawet dziś, kiedy większość wstydziłaby się przyznać, że dzień zaczęła od czekoladki - piszę dokładnie co się dzieje i powiem więcej - nie tracę celu z oczu.

Jak podnieść się po takim dniu? Przede wszystkim - jak najszybciej i bez zbędnych emocji. Odradzam radykalnych zmian w diecie, a już najbardziej odradzam głodówek, które wyniszczają organizm, a do tego mogą spowodować napad obżarstwa. Polecam za to "dzień po" zacząć normalnie, jak każdy inny dzień na diecie.


Jutro idę na fitness, po którym zawsze wychodzę dosłownie cała mokra, więc tym bardziej jestem spokojna, że co bym dziś nie zjadła - nie przytyję kilograma tłuszczu.

sobota, 9 marca 2013

Dwie wagi i dwa różne wyniki

Jak co tydzień, robiłam rano ważenie, mierzenie i w ogóle sprawdzanie postępów. Weszłam na wagę, którą kupiłam jakoś na początku odchudzania i która pokazuje ok. 2 kg. więcej niż ta, którą ważyłam się na samym, samiusieńkim początku.

Wagi są zdradliwe i niewdzięczne. Mam dwie i obie pokazują zupełnie inny wynik. Ta nowsza wskazuje nieco mniej optymistyczny wynik, według którego po tygodniu schudłam 0,6 kg., druga zaś - ta starsza i ta, która pokazuje ilość tłuszczu i wody...spełniła moje marzenie z nawiązką.


Gdybym nie kupiła nowej wagi to mogłabym już pochwalić się schudnięciem...32 kg! Co prawda pierwszy pomiar zrobiłam tą wagą optymistyczną i teoretycznie...ale dobra. Zostawmy teorię. Świętować będę jak nowa waga pokaże 85,6 kg, czyli za jakieś 3 kg. ;)

Po laserowaniu

Wczoraj miałam laserowanie siatkówki. Nie powiem żeby było przyjemnie...

Była ze mną K., która pocieszała mnie i mój żołądek (nie wiem dlaczego, ale jak ktoś majstruje mi przy oku to żołądek wywraca mi się na drugą stronę ;)) mówiąc, że...realizuję swoje jedno z największych marzeń!

To prawda. Okularów chciałam pozbyć się już w wieku ok. 17 lat, kiedy dowiedziałam się, że nie będę czekała rok, tylko cztery lata, bo ktoś mi powiedział, że najlepiej to zrobić mając 21 lat. Potem okazało się, że najbezpieczniej jest operować mając 26 lat. I proszę. Ponad 3 miesiące po urodzinach robię korekcję wzroku :).



Sam zabieg jednak będę miała - tak jak chciałam - tuż przed świętami. Laserowanie to był tylko wstęp i - jak wcześniej pisałam - zabezpieczenie siatkówki przed odklejeniem.

No, ale zostawmy ten medyczny temat. Dziś poszłam do sklepu, w którym kiedyś pracowałam, i jedna babeczka z którą wówczas dobrze mi się pracowało, powiedziała że jestem śliczna jak marzenie. Ah, kobiety to potrafią komplementować ;).

Z przyzwyczajenia już chciałam zaprzeczać czy skromnie coś rzucić w stylu: no coś ty! Dalej jestem gruba, brzydka itd., ale ostatecznie uśmiechnęłam się i podziękowałam.

Swoją drogą dużo kobiet zauważa, że schudłam, albo że wypiękniałam. W środę nawet A. (babka z marketingu naszej firmy) stwierdziła, że twarz mi zeszczuplała i widać, że ramiona mam jakieś inne. Chyba dostrzegła nawet zarys mięśni.


Sama widzę, że robię się coraz smuklejsza, tylko brzuch cały czas mam wystający, ale on chyba maleje w tempie piersi i dlatego nie zauważam różnicy. Za to waga...pół kilo tygodniowo. Niby nie jest źle, ale liczyłam na lepsze efekty. Nie mogę doczekać się, kiedy będę świętować schudnięcie 30 kg, a do tego brakuje jeszcze 3,5 kg...

wtorek, 5 marca 2013

Czy grubas zawsze się śmieje?

Przeczytam Ci fragment opowiadania, który skłonił mnie do zastanowienia się nad pewną kwestią...

"Nie znałem jeszcze człowieka, który by był tak całą duszą oddany krotochwili, jak król jegomość. Zdawało się, iż żyje tylko dla żartu. Dość było opowiedzieć jakąś udatną a ucieszną facecję i opowiedzieć ją dobrze, a można było na pewno utorować sobie drogę do jego łaski. Jakoż zdarzyło się, iż wszyscy jego ministrowie, jak było ich siedmiu, słynęli ze swych uzdolnień do sowizdrzalstwa. Wszyscy wzorem królewskim byli rośli, tędzy i otyli i wszyscy byli niezrównanymi żartownisiami. Czy nabrali tuszy od żartów, czy też jest coś w tuszy, co usposabia do żartów, a z tego nigdy nie umiałem całkowicie zdać sobie sprawy, ale to pewna, że chudy żartowniś jest rara avis in terris" (rzadkim ptakiem na ziemi, tu: wyjątkowy okaz).
Z opowiadania: "Żabi Skoczek" Edgara Allana Poe'go.

Co prawda opowiadanie napisał XIX-wieczny poeta i postrzeganie grubasów od tego czasu mogło bardzo zmienić się, ale czy na pewno?



Grubasy często są radośni i nabijają się ze wszystkiego (zwłaszcza z siebie). Są bardziej skorzy do żartów, bo nie liczą kalorii, są rozpasani i jedzą dużo cukru i tłuszczy co ich bardzo rozwesela. Chudzi za to są smutni i sfrustrowani, bo muszą dbać o linię.

No bez jaj...aż tak generalizować? Nie pisałabym tego, gdyby nie lektura komentarzy w internecie, z których wynika, że dużo osób dalej tak myśli.

A jaka jest prawda? Charakter to nasza indywidualna cecha, a nie wynik naszej wagi. Z drugiej jednak strony, myślę, że z niego (charakteru) może wynikać otyłość. Chodzi mi o powód bycia grubym. Przykładowo osoby bardziej wrażliwe i nieśmiałe mogą zajadać smutki i niepowodzenia. Mimo to, nie łączyłabym wesołość, czy zgorzkniałość z wagą. Zwłaszcza, że znam wiele wesołych osób z normalną budową ciała, a i smutnych grubasów też daleko nie trzeba szukać. Przykładowo E. z mojej pracy to typowy wesołek, który rozwesela (razem ze mną :)) całe biuro. Czy waga ma tu coś do rzeczy? Na pewno nie!


Przez jakiś czas zastanawiałam się, które z moich cech są wynikiem tego jak wyglądam, a które są moje 'prawdziwe'. Doszłam jednak do wniosku, że wszystkie są 'moje', bo przecież mam wolną wolę i wszystkie moje decyzje są wynikiem mojego charakteru, a nie tego ile ważę.

Bądźmy świadomi swoich decyzji i nie tłumaczmy ich wagą.

niedziela, 3 marca 2013

Ciam po 8 miesiącach odchudzania

No cóż, ostatni miesiąc nie był szczęśliwy pod względem spadku wagi. Ale centymetr za to dał czadu.

Od mniej więcej początku tego roku chodzę raz w tygodniu na zajęcia siłowe i już widać efekty. Biust, brzuch i biodra mi zmalały. Ale po kolei.

W lutym schudłam niestety tylko 1,4 kg. (-26.5 kg. od początku diety), biust zmalał o 4 cm. (-9 cm. od początku), talia o 2 cm. (-26 cm.), brzuch w najszerszym miejscu o 5 cm.! (-12 cm.), biodra o 3 cm. (-26 cm.), reszta bez większych zmian (chociaż sukcesywnie nogi spadają :)).


Teraz zresztą mam okres więc też nie ma co do tej wagi poważnie podchodzić. Poza tym od początku roku schudłam 6,8 kg., co też ma spore znaczenie, bo zawsze jak jest duży spadek wagi, to potem jest przestój.

Od tygodnia zaczęłam jeść 1 posiłek węglowodanowy i 2 tłuszczowe (chyba, że jestem po ćwiczeniach, wtedy białko + węgle). Liczę też kalorie i sprawdzam ile zjadam białka, tłuszczy i węglowodanów. Nie mam ciśnienia, żeby jeść jak najmniej, sprawdzam tylko jak wygląda mój bilans i muszę przyznać, że nawet jedząc jeden posiłek węglowodanowy jadam za dużo węgli (według Dziennika Posiłków VITALMAX) i za dużo tłuszczy. Zbilansuje to sobie jak będę musiała zrobić sobie po zabiegu przerwę w ćwiczeniach.

Jakie plany na przyszłość? Do lipca chcę ważyć maksymalnie 85 kg. i schudnąć 30 kg. Wtedy będzie rocznica mojego odchudzania i będę miała zrealizowany plan w 100 procentach :). W końcu chciałam schudnąć 60 kg. w ciągu dwóch lat.

Na schudnięcie 4 kg. daje sobie aż 4 miesiące co jest bardzo długo z jednej strony, a z drugiej przecież przed nami święta po których mogę zbierać się miesiąc. Myślałam, żeby za cel dać sobie schudnięcie 9 kg. w ciągu 4 miesięcy, co teoretycznie też jest możliwe, ale jak widać zaczynam tracić wieloletni tłuszcz (tyle co teraz ważyłam jakieś 5 lat temu), co już nie jest tak proste.

No to...do dzieła! :)

sobota, 2 marca 2013

2013 rokiem zdrowia!

Byłam dziś na badaniach i lekarz stwierdził, że mam jakieś zwyrodnienia na siatkówce i muszę mieć dodatkowy zabieg chroniący ją przed rozwarstwieniem. Koszt? Bagatela 660 zł...

Za to moje oczy nadają się do laserowej korekcji, którą będę miała 28 marca! Laserowanie siatkówki będę miała w przyszły czwartek.

Po pierwszym szoku jaki przeżyłam, kiedy lekarz stwierdził, że muszę uważać na siebie, bo wystarczy silniejszy wstrząs i może siatkówka rozwarstwić się, stwierdziłam, że to cud, że nic mi się nie stało na fitnessie, ani latem w trakcie jazdy rowerem.

Z wrażenia zapomniałam zapytać o to czy mogę ćwiczyć po zabiegu, chociaż okulista pytał mnie czy coś ćwiczę. Jeśli nie będę mogła, to czeka mnie leżenie na tyłku przez jakieś...2 miesiące ;(.

Oczywiście dodatkowy, nietani zabieg, trochę mnie zmartwił pod względem finansowym i zaczęłam zastanawiać się czy starczy mi do ostatniego. Z tego powodu odpada mój wyjazd do Łodzi, zakup torebki, portfela, kolczyków i miliona innych rzeczy, które będę musiała odłożyć na przyszły miesiąc, który również nie zapowiada się luźny finansowo, bo planuję zrobić sobie keratynowe prostowanie włosów.


Poza tym od jakiegoś czasu martwi mnie brzydka, wystająca żyła na lewym udzie, która - jak przeczytałam w internecie - może być początkiem żylaka. To oznacza kolejne koszty. Nie mówiąc już o planowanej wizycie u ortopedy, żeby wyprostować stopy i zbadać kręgosłup.

Wygląda na to, że rok ten będzie ciężki finansowo, za to bardzo prozdrowotny.

Szkoda tylko, że ciągle coś nowego wychodzi...czuję, jakbym się sypała ;).

piątek, 1 marca 2013

Ryba na dziś

Nie lubię ryb. Nienawidzę tych smażonych w panierce, obojętne czy to w mące, czy bułce tartej, czy inne wariacje na temat. Jedyne co jadałam to śledź w śmietanie i kupna ryba po grecku (bo domowa mi nie smakowała). Czasem też udało się przełknąć makrelę i fishmaca.

Za to odkąd jestem na diecie i sama gotuje, okazuje się, że ryby...są bardzo dobre! Wystarczy nie kupować mrożonego mintaja i nie smażyć byle jak na byle jakim oleju ;).


Ponieważ cały czas mam awersję do ryb na ciepło, kupiłam świeżego dorsza z pewnym wahaniem, ale stwierdziłam, że do odważnych świat należy.

Gotowe danie za to było wprost niewyobrażalnie pyszne i gdyby nie ości, zjadłabym je w pół minuty.

Podaję więc przepis dla 2 osób, lub 2 dni :)

Składniki:

- 2 płaty ryby (może być świeża, albo mrożona. Ta druga lepiej, chyba, że mieszkasz nad morzem)
- Łyżka oleju kokosowego (tak! Kupiłam!)
- Przecier pomidorowy (lub koncentrat)
- 1 mała cebula
- ok. 2-3 pieczarki
- Papryka czerwona (1 mała, lub 1/3 dużej)
- Kawałek sera żółtego (ok. 50 g.)
- Kawałek sera feta (jw.)
- Sos sojowy

Przygotowanie:

Rybę podsmażamy na oleju. Po ok. 5 minutach dodajemy sos sojowy, pokrojoną w kostkę cebulę i pieczarki, a następnie, kiedy wszystko zmięknie, dodajemy przecier pomidorowy, paprykę i ulubione przyprawy (ja dodałam bazylię, pieprz i paprykę słodką) i dusimy pod przykryciem przez ok. 15 minut od czasu do czasu mieszając. Pokrojone w kostkę sery dodajemy pod koniec duszenia.

Rybę zaserwowałam z marchewką z porem i majonezem wymieszanym ze śmietaną + przyprawy.



Na śniadanie za to przygotowałam zmiksowane truskawki z jogurtem i białym serem. Też polecam ;).